piątek, 27 lutego 2009

Piotruś Pan i byłe pegeery

Przyznaję ze wstydem: o polskiej prozie ostatnich piętnastu lat nie mam bladego pojęcia. Jako fan fantastyki przeczytałem od deski do deski Sapkowskiego i fascynuje mnie Dukaj; bawię się zazwyczaj świetnie czytając Grzędowicza. To nazwiska, które z mojego kręgu zainteresowań przebiły się może do uszu tej części PT. Czytelników, która nie gustuje w tego typu prozie. Wszystkich trzech znam osobiście. Do lania Sapka po mordzie zabierałem się dwukrotnie, z autorem „Lodu” przegadałem kiedyś pół nocy (fascynująca ta dyskusja miała miejsce w hotelu robotniczym), a Jeremiasz doradzał mi kiedyś w kwestii najlepszych wojskowych butów na rynku.

Akurat w moim środowisku nie jest to bynajmniej zażyłość niespotykana. Autorzy fantastyki w większości wywodzą się z czytelników tej literatury i znawców całej tej konwencji w kulturze; ponieważ zjazdy fanów fantastyki, jakie odbywają się jak Polska długa i szeroka kilka razy w miesiącu, gromadzą i po dwa tysiące uczestników, tedy przez kilka dni mamy okazję przebywać ze swoimi idolami. Ciekawość, czy na przykład czytelnicy kryminałów potrafią się zorganizować i zebrać w tysiąc osób na weekend, by odbywać spotkania autorskie, prelekcje i konkursy, nierzadko prowadzone przez osoby z naukowymi tytułami. Albo odgrywają swoje ulubione morderstwa. Wszystko to przeplatane wieczorno-nocnymi dyskusjami w pogdrupach, gdzie na przykład pani Joanna Chmielewska zaprasza do swojego pokoju w hotelu, a za nagrodę pieniężną uznanego tygodnika funduje swoim czytelnikom kilka zgrzewek piwa...

Heh, puściłem wodze fantazji (a może nie?), ale miałem tu pisać o najnowszej książce Rafała A. Ziemkiewicza. Autora „Żywiny” też znam osobiście. Wbrew pozorom, występujący w telewizorni Ziemkiewicz sztywny (wersja 1) albo zblazowanie-pogardliwy (wersja 2) na szczęście mało ma się do Ziemkiewicza rozluźnionego, będącego wśród swoich. Przypomina mi się, jak kiedyś to para moich przyjaciół, dziwnym trafem nie rozpoznawszy w siedzącym na korytarzu ośrodka wypoczynkowego po sezonie ubranego na czarno osobnika z gitarą początkującej wówczas gwiazdy polskiej publicystyki, podeszli do niego, by gitarę od niego pożyczyć. Rafał dość podejrzliwie zareagował na prośbę B., dociekliwie dochodząc, czy zamierzamy na tej gitarze grać. Nie, kurwa - odparł na to K. - będziemy nią pizgać o ścianę. Odpowiedź ta usatysfakcjonowała przyszłego komentatora „Rzeczypospolitej”, albowiem podał nam gitarę i szybko dołączył do naszej ekipy, na wszelkie sposoby eksploatującą wokalnie twórczość Kazimierza Staszewskiego (i jego ojca też).

Ale znów zabrnąłem we właściwe starcom dygresje. A chciałem tylko napisać, że o ile nazwiska Chwina, Tokarczuk, Masłowskiej, Shutego znam z tego, że są znane, to w przypadku „Żywiny” sięgnąłem po lekturę między innymi dlatego, że znałem i Ziemkiewicza dokonania SF (częściowo – niedobre, paaanie, bardzo niedobre), i publikacje publicystyczne (jak „Michnikowszczyznę” i „Czas wrzeszczących staruszków”). Takoż pod wpływem Ziemkiewicza zmieniłem zdanie i odtąd uznaję, że czytanie współczesnej prozy polskiej może być i przyjemne, i pożyteczne. Przyjemne, chociaż prawdę mówiąc nie uważam „Żywiny” za dokonanie wybitne, i pożyteczne, ponieważ zdałem sobie sprawę, że pomaga w zrozumieniu samego siebie, tu i teraz, w Polsce XXI wieku.

Prawdę mówiąc, w czytaniu „Żywiny” przeszkadza samo czytanie. Ni śladu w nim literackiej przyjemności; język powieści jest zupełnie przezroczysty, Treść przepuszcza, ale nie zostawia na synapsach zdań, które zaryły się w pamięć, lub takiego zestawienia słów, które powodują po przeczytaniu lekki rausz. Może jeszcze notatki głównego bohatera, dziennikarza, który pisze konspekt reportażu, powoli rozrastającego się w książkę, tam jest najwięcej literatury, dopiero w piśmie Radek potrafi wydusić z siebie więcej, niż tylko okrągłe, zapamiętane bezwiednie z telewizji komunały. I tak też trochę jest z narratorem. Ani nie umie swojej opowieści przekazać w porządku, ani opowiedzieć ładnie. Ot, poziom telenoweli. Tyle, że to zabieg celowy.

Zarzut „nieliterackiego języka” jest jeszcze głupszy. Żeby go w ogóle stawiać, trzeba mieć wyobrażenie o literaturze jak owa nauczycielka z „Awansu” Redlińskiego, która dwójki stawiała dzieciom piszącym, że „słońce świeciło”, a piątki za „słonko lśniło ponad światem niczym złoty dukacik na błękitnym aksamicie nieba”, czy jakoś tak... piekli się Ziemkiewicz na blogu. Czy szanowni recenzenci naprawdę sądzą, że ja nie umiałbym, gdybym chciał, pisać „Kuczokiem” albo „Masłowską”, że moje zdania są krótkie i zwięzłe, bo brak mi odpowiednio bogatego słownictwa, aby pisać „ładnie”, okrąglutkimi okresami retorycznymi lub pseudogombrowiczowsko połamaną „frazą”?

Może umiałby, może nie, chciałoby się odpowiedzieć sarkastycznie. Nie mam wielkiego wyobrażenia o autorach osobiście polemizujących z nieprzychylnymi recenzjami. Także wtedy, jeżeli obiektywnie rzecz biorąc mają rację, a Ziemkiewicz akurat ma.

Możliwe, że można było inaczej – ładniej - opowiedzieć historię trzydziestokilkulatka, mieszkańca stolicy, wygodnie urządzonego na etacie w „Gazecie Wy...”; wróć, w ogólnopolskim dzienniku z lewicowo-liberalnym odchyleniem. Ale on nie zna innego języka, niż wykwintne frazy zamieszczane w jego gazecie, łające polską nietolerancję i zacofanie, okropnie zanieczyszczone obcą składnią frazy z reklam, i wreszcie papierowe dialogi tasiemcowych seriali typu „M jak Majewski show na plebanii na Wspólnej zamieszkanej przez klan zastępczy”.

Szkoda zresztą gadać, bo Radek należy do „pokolenia obciachu”. Obciach to najważniejsza współczesna kategoria kulturowa. Zastąpił staromodne pojęcie wstydu. Wstyd to poczucie winy za naruszenie słusznych norm. Kiedy jednak sama norma staje się podejrzana, w miejsce wstydu pojawia się obciach powiada w felietonie Bronisław Wildstein, i można go sobie uważać, za prawicowego buca, ale z tym akurat stwierdzeniem trudno się nie zgodzić. Główny bohater „Żywiny” nie zastanawia się, czy postępuje dobrze czy źle, ale zwraca uwagę, co o nim powiedzą lub pomyślą znajomi z jego kręgów. Właśnie: znajomi, bo nawet w związkach Radek nie potrafi się zmusić do szczerości, do otwarcia się, do miłości tak naprawdę. Jego kobiety są równie wyrachowane i zimne, jak on sam. Liczy się klasa i elegancja tak w spotkaniach, jak i w rozstaniu. Publiczne okazywanie uczuć jest widziane równie mile, jak w Japonii.

Traf chce, że nasz dziennikarz trafia przypadkiem na mazowiecką prowincję, zbierać materiały o tragicznej śmierci ambitnego polityka Samoobrony. A tam spotyka się z jego wyborcami, i na własne oczy przekonuje się, jak głębokie jest poczucie ich odrzucenia. Kiedy nasz bohater wyjeżdżał na zagraniczne stypendia, oni tracili pracę w likwidowanych pegeerach. On delektuje się dobrą whisky, oni cieszą się, że w ich miasteczku otworzono dyskont i nalewka staniała o pięćdziesiąt groszy. Tu Warszawka, rauty, lans i w ogóle Unia, panie, Unia, a tam brud, zaciekłość, lenistwo i wykluczenie. Roi się w oczach Radkowi to polactwo, wykrzykujące gniewnie, że za komuny było lepiej, posły w stolycy to tylko kradną to, czym wzgardziła Unia, a w ogóle to przecież się należy. Co się należy, tego właściwie już nie wiedzą. Chyba pieniądze bez pracy. Żeby, jak dawniej, można było coś z zakładu wynieść, bo przecież dlaczego prywaciarz ma mieć lepiej. I może najważniejsze: żeby ktoś zrozumiał, przytaknął, przyznał rację. To dlatego poseł Żywina cieszy się w Bykowie kultem i po śmierci – bo był swój, stąd, i na pewno swojaków w potrzebie by nie zostawił.

Mentalność postsocjalistyczna? Na pierwszy rzut oka – tak. Sieroty płaczące po komunizmie, po układach prostych i jasnych: czy się stoi, czy się leży, pięć tysięcy się należy, a ręka rękę myje. I wieczne kombinatorstwo, jak tu się ustawić, pod kogo się podczepić, w jaki lewy biznesik się wkręcić; ale jak się okazuje, akurat ono komunę przeżyło w dobrym zdrowiu. Pierwszego sekretarza wprawdzie nie ma, ale jest burmistrz, który wprawdzie nie ma już pleców w Komitecie Wojewódzkim, ale w AWS/Samoobronie/PSL/SLD (niepotrzebne skreślić) mieć musi, bo inaczej go wysiudają. Nie można zrobić legalnie i uczciwie interesu, nie wpuszczając do niego kogoś z układami w gminie, powiecie, wśród lokalnych policjantów, biznesmenów i zwykłych oprychów, bo zniszczą. Ot, zaginie jakiś papierek w urzędzie, przyjdzie kontrola skarbowa, albo i nieznani sprawcy podłożą ogień akurat, gdy kończyć się będzie ubezpieczenie.

Główny bohater poznaje więc tę małomiasteczkową, powiatową Polskę, i im więcej się o niej na własne oczy dowiaduje, tym mocniej ją rozumie. Odrzuca go ona, ale i budzi się w nim współczucie dla tych ludzi, którzy żyją w zupełnie innej, biedniejszej rzeczywistości, z której awans wydaje się możliwy tylko dla cwaniaków nie do wyjebania, jak określają Żywinę dawni znajomi spod celi. Napisać o tym nawet nie za bardzo można, bo przecież co to za temat na reportaż, kogo to zainteresuje.

Nie dociera natomiast do Radka, że jego rzeczywistość też nie jest taka znowu nieskalana. Nie chce być dziennikarzem przez całe życie, tylko planuje się wkręcić w międzynarodową społeczność zawodowych naprawiaczy świata, którzy dziś pouczają Turków, jak dorosnąć do prawdziwej, europejskiej demokracji, jutro będą szkolić Ruminów w prowadzeniu biznesu, a za tydzień polecą do Indii by walczyć z suszą. Pociąga Radka takie życie na koszt ONZ, UNESCO czy kogo tam jeszcze, mieszkanie po najdroższych hotelach, jadanie w wykwintnych restauracjach, podróże po całym świecie, i ani trochę nie przeszkadza mu świadomość, że to przecież tylko pic na wodę, pożytek z takiej pomocy żaden. Żeby zrealizować swoje zamierzenia, nawiązuje nowe znajomości, wygłasza opinie zbieżne z przedmówcami i ogólnie rzecz biorąc, podlizuje się gdzie tylko można. Czy dotarło by do niego, że tak naprawdę to jedynie mniej ordynarna wersja wkręcenia pociotka na fikcyjny etat w powiatowym szpitalu? Szczerze wątpię.

I tu kończy się optymizm. Gdyby chociaż można było mieć nadzieję, że z czasem wymrą wszyscy ci, którzy mentalnie tkwią w komunie, a z nimi przepadnie kombinatorstwo, małostkowość, ucinanie łba każdemu, kto go wystawi ponad przeciętność; ale przykład Radka pokazuje, że wcale nie. Że bezinteresowność i troska o dobro wspólne jest i będzie aberracją, w najlepszym razie wyśmiewaną, w najgorszym wypadku aktywnie tępioną, gdyż to my, Polacy, jeden i zawsze ten sam naród, dla którego czasem coś dobrego zrobić można, ale z którym – nigdy. Myśl i temat, która nie opuszcza Ziemkiewicza-prozaika, choćby Ziemkiewicz–publicysta poświęcił jej kilka gniewnych książek.

Dlatego właśnie lektura „Żywiny” skłoniła mnie do zastanowienia. Duchowe przemiany głównego bohatera, zakończenie jak za pomocą cepa, to akurat w „Żywinie” nie przekonuje mnie w ogóle. Można przyjąć, że Ziemkiewicz chciał napisać powieść o męskiej niedojrzałości, o facecie dotkniętym syndromem Piotrusia Pana. Ale co oznacza „niedojrzałość”? Pojęcie to zakłada istnienie czegoś takiego, jak dojrzałość, do której można dojść. Otóż w wewnętrzną zmianę w Radku nie uwierzę ani na chwilę. Ziemkiewicz na siłę piętrzy psychologiczne nieprawdopodobieństwa, i dokłada jak pałką na samym końcu; sztuczne to i niewiarygodne. Radkopodobni są już, jacy są, i tak samo nie chcę mi się wierzyć w ich wyzwolenia z przymusu wygody (także psychicznej), jak mocno ufam, że nic mnie w takiego pustaka nie zmieni.

Nie poradzę nic na to, że po przeczytaniu książki takiej jak ostatnia powieść Ziemkiewicza próbuję osadzić siebie samego gdzieś w literackiej rzeczywistości stworzonej przez autora. I ni cholery nie mogę się dopasować ze wszystkimi swoimi paranojami, wadami, porażkami i emocjami, bo absolutnie szczerze mogę powiedzieć, że wolę swoje życie, jakikolwiek by nie było, niż plastikowe i opatrzone metkami drogich marek trwanie głównego bohatera „Żywiny”. I dlatego napisałem, że żałuję swoich czytelniczych braków. Chciałbym skonfrontować powieść Ziemkiewicza z innymi sposobami, w jaki widzą nasze tu i teraz polscy autorzy, jak piszą, o czym; warto sprawdzić, w jaki sposób trafi do mnie ich proza. Jeżeli się uda, na pewno o tym napiszę.


Rafał A. Ziemkiewicz Żywina. Wyd. Świat Książki 2008.