czwartek, 12 marca 2009

Kochanie, dlaczego masz szminkę na zębach?

Komunikacja publiczna ma jedną niezaprzeczalną zaletę: można sobie podczas podróży poczytać. Metodą prób i błędów doszedłem do konstatacji, że opłaca mi się wyciągać książkę, gdy mam szansę na dziesięć minut lektury; poniżej tej granicy niestety zapominam, co przeczytałem, i muszę zaczynać od punktu wyjścia. Co ciekawe, czytanie z palmtopa wymaga jakoś większej uwagi i kwant lektury, że tak powiem, ulega wydłużeniu. Stąd też wzruszam ramionami, gdy mi ktoś narzeka na dłużące się podróże. Lot do Australii wygląda wręcz zachęcająco, ponieważ dałby mi dosyć czasu, żebym przeczytał wreszcie „Jonathana Strange i pana Norrella”. Nie jest to bynajmniej najgrubsza książka, jaką posiadam, albowiem ze swoimi zaledwie 1006 stronami ustępuje zarówno„Bastionowi” Kinga (1336), jak i „Atlasowi zbuntowanemu” Ayn Rand (1323). Nawet „Lód” Dukaja jest grubszy (1045). Jednakowoż „Bastion” czytałem kilka razy, a Dukaj ma twarde, grube, lakierowane okładki, stąd mógłby spowodować nadbagaż. Z Ayn Rand sprawa jest nieco inna, albowiem w życiu nie miałem ochoty tego przeczytać. Książkę tę wziąłem w rozliczeniu za redakcję, jaką raz w życiu popełniłem dla pewnego wydawnictwa; skąpstwo jego właściciela objawiło się w moim przypadku w ten sposób, że miast gotówki, którą mógłbym radośnie i jakże konstruktywnie spędzić, zaoferowano mi honorarium w książkach. Wiedziony czystą chęcią odwetu wziąłem najgrubszą, jaką mieli. Ponieważ jednak przy okazji zaopatrzyłem się w pozycję bliską memu sercu, o której zresztą już pisałem, odpuszczam wspaniałomyślnie panu Z. Co do Ayn Rand, nasuwa mi się tutaj od razu inna dygresja, którą natychmiast się zresztą podzielę (bo kto mi zabroni?). Posiadam drugi polski przekład, zresztą autorstwa mojej koleżanki. Pierwszy ukazywał się lata temu w odcinkach w UPR-owym pisemku „Najwyższy Czas”, gdzie to tytuł („Atlas shrugged”) przetłumaczono na „I Atlas wzruszył ramionami”. Za każdym razem, gdy mi ten tytuł przypomina, aż mną wstrząsa; ale po sekundzie przychodzi na myśl wizualizacja i dochodzę do wniosku, że jednak Iwona mogła go sobie pożyczyć.

Taaaak, „Jonathan Strange & Mr Norrell” czeka na specjalną okazję. Może majowa wycieczka na Węgry? W sumie tysiąc stron to nie jest jakieś przesadne wyzwanie, ponieważ leniwym tempem czytam sobie ze sto pięćdziesiąt stron na godzinę, jednakowoż szkopuł w tym, że kupiłem sobie tę książkę w oryginale. A Suzanna Clarke to nie jest taki na przykład W.E.B. Griffin, którego powieści wojenno-historyczne przeczytałem od deski do deski jak leci. Zabrałem się kiedyś nawet za przekład jednej z nich; tłumaczenie to frajda niesamowita, niestety, żeby zmieścić się w jakichkolwiek terminach możliwych do zaakceptowania przez wydawcę, musiałbym porzucić wszystkie inne zajęcia. Takoż jeżeli chodzi o tematykę militarną i jakość przekładów książek i filmów pozostaje mi zgrzytanie zębami, i może napisanie kiedyś o najgrubszych błędach popełnianych przez tłumaczy, panie Łoziński!

Ale ja w sumie nie o tym. Nawet nie o powieści pani Clarke, albowiem rozpisałem się zbędnie celem wytłumaczenia, dlaczego na podróż czterogodzinną z Łodzi zabrałem sobie „Krwiopijców” Christophera Moore, stron zaledwie 424. Nie pytajcie mnie, co mnie podkusiło, żeby tam jechać, wystarczy, że PKP zepsuły lokomotywę mniej więcej pięć kilometrów od miasta. Winienem nabrać czujności już wówczas, jednakże w podróży powrotnej znów zaryzykowałem jazdę koleją. Podczas próby nabycia biletu zostałem jednak uświadomiony, że pociąg, którym zamierzam rozpocząć podróż powrotną, opóźniony jest o godzinę, w związku z czym nie mam szans zdążyć na przesiadkę. Miała ona nastąpić na dworcu w Kutnie, gdzie - jak wiadomo - jest tak brudno, że pękają oczy. Oceniwszy zatem szansę ocalenia zmysłu wzroku podczas trzygodzinnego czekania na kolejny pociąg, postanowiłem wrócić komunikacją autobusową. Pekaes podjechał – o dziwo - punktualnie, wsiadłem się zatem i rozsiadłem, wnet pogrążywszy się w lekturze. Niestety, po mniej więcej półgodzinie autobus opuścił najdalsze przedmieścia „Ziemi obiecanej” i kierowca wyłączył światło. Lampka do czytania - oczywiście – była nieczynna. Dalej jechaliśmy momentami przez różne miejscowości na tyle oświetlone, by dało się czytać, oraz przez miejscowości jeszcze większe, w których kierowca uruchamiał ponownie oświetlenie główne. Jakie to były miasta – nie pytajcie. Nie wiem. Czytałem. Kiedy wjechaliśmy na autostradę, gdzie dzięki panakulczykowej trosce o wygodę śpiących pasażerów latarni nie uświadczysz, w desperacji przyświecałem sobie komórką, niezdolny oderwać się od lektury. Panie i Panowie, Christopher Moore.

Lubię takie powieści: dowcipne, błyskotliwe, romantyczne (a co!), inteligentne i świeże. Z tą świeżością, to o mało się zawahałem; co można nowego napisać o wampirach? A jednak można:

Wzięła głęboki wdech i nagle szeroko otworzyła oczy, jakby sobie przypomniała o materiałach wybuchowych w piekarniku. - O mój Boże! To straszne. Mam dżinsy, w które nigdy się nie wcisnę. Zawszę będę ważyła o te dwa kilo za dużo.

Cóż. Panna od kilku chwil jest wampirem. Właśnie się dowiedziała, że jest nieśmiertelna, uzależniona od krwi i skazana na noc. Ale nie, najważniejsze są te dwa mityczne kilogramy... Wampiryzm powoduje też inne problemy, z mojego osobistego punktu widzenia nawet bardziej ważkie:

Nie możemy nawet zajarać blanta. Nie możemy wypić piwa. Nasze organizmy tego nieprzyjmują. Trzeźwość jest do dupy. Jesteśmy do niczego bez trawy.

Gdybym nie jechał antycznym Autosanem, turlałbym się ze śmiechu.

Dylogia Moore'a (po „Krwiopijcach” wydał też równie dobrą kontynuację „Ssij, mała, ssij”) jest właśnie taka. Wiek XXI, San Francisco. Sympatyczna, aczkolwiek zupełnie przeciętna dwudziestokilkulatka trafia w niewłaściwe miejsce i czas, po czym budzi się po dwóch dniach (nocach) w śmietniku. Sympatyczny, aczkolwiek zupełnie przeciętny dwudziestolatek w dzień rozmyśla o swojej Wielkiej Amerykańskiej Powieści, a w nocy pracuje w sklepie nocnym. No więc tych dwoje się spotyka, a potem... i niezależnie od tego, że nie zaczyna się zdania od „no więc”, streszczać akcji dalej nie ma sensu.

Akcja jest drugorzędna, chociaż kupy się trzyma i kończy tak, że się popłakałem (ze wzruszenia, nie ze śmiechu!), bo Moore przede wszystkim bawi sytuacyjnym i językowym dowcipem, żongluje stereotypami i myli tropy. Założę się, że autor miał dużo uciechy podczas pisania książki, w której daje przewrotne odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie chcielibyście zadać wyniosłym postaciom w czarnych płaszczach, ale wstydziliście się zapytać. I słusznie, byłyby poniżej godności pytanych, których przeznaczeniem jest mhok i wieczne cierpienie...

Och, przecież taki wampir to musi tak cierpieć, że przez połowę nocy tarza się w spazmach, przez jedną czwartą szuka jakiegoś dorodnego szczura (lepsza byłaby dziewica, ale takie to w przedszkolach), pozostałą część czasu przeznaczając na popisywanie się odwagą. Polegającą na spacerze po ciemnym parku. I jeszcze to picie krwi. Jedna, posługująca się naukowym żargonem szkoła bredzi o mutacjach, inna dumnie wywodzi pochodzenie wampirów od upadłych aniołów, co najmniej. Nie wiem, czyja szkoła ma rację, tym niemniej wierzę Moore'owi, który twierdzi, że krew śmierdzącego żula jest dla wygłodzonego wampira tym, czym w „Piłkarskim pokerze” jeż sportowy poranny dla sędziego Laguny: smakuje paskudnie, ale spełnia swoje zadanie.

Niestety, standardowy wampir nie przejawia już za bardzo ochoty na seks. Prawda, w „Wywiadzie z wampirem” Neil Jordan usiłował sugerować homoseksualne podteksty, ale „Kroniki wampirów” nie dają niestety złudzeń. Wampiry są aseksualne. Co innego klasyka; Bram Stoker daje co nieco do zrozumienia, ale nie niczego nie oświadcza dosłownie. Do czego jednak była Drakuli potrzebna Mina Harker? Cóż, chyba jednak do zrobienia dobrego wrażenia. A ten Moore jest okropny: parze głównych bohaterów „Krwiopijców” bzykanie idzie lepiej, niż kiedykolwiek przedtem.

Już słyszę te okrzyki oburzenia. Krwiopijca nie może przecież mieć poczucia humoru. Wampir musi być mroczny i wyniosły. Jego dniom musi towarzyszyć ból istnienia, a nie jakaś tam trywialna nuda. Jego nieśmiertelność jest darem, któremu towarzyszy cena: tęsknota wiecznego niezaspokojenia. Nie wolno, jak czyni to Moore, trywializować wampira dla uciechy gawiedzi. W dzień szanujący się nosferatu spoczywa w krypcie, w miarę możliwości w trumnie; a nie szlaja sie po jakichś motelach, prawda? Jeżeli krwiopijca ma pomocników, to są to przyszli adepci ciemności, zakochani w swoim mistrzu, a nie – jak w „Ssij mała, ssij” - jakaś smarkata gotka. Na domiar złego, potrzebna głównie po to, żeby jakaś hotelowa sprzątaczka nie weszła, gdy Pan śpi, i odsłaniając zasłony nie spaliła go przypadkiem na popiół

Doprawdy, zabawni są ci młodociani fani Wampira: Maskarady, którzy najpoważniej w świecie utrzymują, że prawda o wampirach jest jedna i niepodważalna, a wszystko inne to bzdury, mity i obrazoburstwo. Z drugiej strony, wzruszam też ramionami, jeżeli ktoś wykłada mi, że folklor i ludowe wierzenia powiadają o wampirach co innego, a popkultura bezwstydnie puszcza wodze fantazji. Hello – mam dla Was straszną wiadomość. WAMPIRY W RZECZYWIST|OŚCI NIE ISTNIEJĄ. Są wymyślone. I jak ktoś lubi i umie, to może je wymyślać zupełnie na nowo co trzy miesiące, a jeżeli potrafi czytelnika/widza przekonać, że wampirki są w istocie różowe i mają zaledwie dwie stopy wzrostu, cóż – brawa dla niego.

Jeżeli chodzi o wampira, możecie mnie nazwać liberałem: a niech sobie żyje (tzn. będzie martwy) jak tam sobie (jego twórca) chce. W ramach eksplorowania tematu obejrzałem niedawno „Jesus Christ Vampire Hunter”, film tak przerażająco niedobry, że w pewnych kręgach kultowy. Dość powiedzieć, że produkcje niesławnej Tromy ogląda sie po nim z intelektualną i estetyczna rozkoszą; inna rzecz, że i tak stawiam go wyżej, niż dzieła typu „Bloodrayne” czy inne „Underworldy”, których głównym celem jest pokazanie jakiejś laski, biegającej po planie w lakierowanych skórach. „Wywiad z wampirem” jest znakomity. Zazwyczaj nie przepadam za Tomem Cruise (jak słusznie zwróciła mi uwagę koleżanka, Tom nie jest człowiekiem, ponieważ ma co najmniej sto zębów – przyjrzyjcie się dowolnej scenie, w której się uśmiecha), ale w filmie Jordana nie wypadł źle. Lubię rolę Brada Pitta, zwłaszcza chwilę, w której po raz pierwszy od stuleci widzi słońce – w kinie. A Teatr Wampirów, a mała Claudia; i wreszcie muzyka Elliota Godenthala...

Za powieścią Ann Rice natomiast nie przepadam. Dawno temu, za górami, za lasami, posłuchałem świętej pamięci Tomasza Beksińskiego, który niedzielną nocą czytał fragmenty „Wywiadu...”, przeplatając je muzyką z filmu. Nigdy nie zapomnę tej trójkowej - pozdrawiamy Krzysztofa Skowrońskiego – audycji, głosu Tomka płynącego z małego, tandetnego radyjka, wrażenia, jaki na mnie wywarł. Kiedy kilka lat temu zabrałem sie wreszcie za „Kroniki wampirów”, przeżyłem ciężkie rozczarowanie. Niestety: pani Rice jest dla mnie zwykłą grafomanką, której udało się we właściwe ręce sprzedać prawa do b. Przeciętnej książki. Co innego Bram Stoker. Jego „Dracula” jest po prostu wyśmienity, chociażby jego autor teraz i na zawsze pozostał autorem jednej książki. A i ekranizacja Coppoli wywarła na mnie duże wrażenie.

Stokerowi zawdzięczam też Kima Newmana i jego „Anno Dracula”, „Krwawego Barona” i wieńczącą trylogię mikropowieść, której tytułu akurat nie pamiętam, a która w Polsce się nie ukazała. Z Newmanem jest zresztą ciężka sprawa. Nawiązanie do Stokera następuje w warstwie fabularnej, kto nie wie, kim był Jakub Seward, tego niestety ominie znaczna część smaczków zawartych w „Anno Dracula”. Na pierwszy rzut oka spiętrzeniem nieprawdopodobieństw zdaje się być powieść, w której spotykamy księcia Drakulę jako małżonka cesarzowej Wiktorii, Kubę Rozpruwacza, Dr Jekylla, Oskara Wilde i całą resztę wiktoriańskiej socjety, w połowie przemienionej w wampiry. Co gorsza, Newman idzie momentami w gore: rządzący Brytanią nosferatu popełniają straszne zbrodnie, bez specjalnego skrępowania opisywane przez autora – a jednak: daje się to czytać... „Anno Dracula” i „Krwawy Baron” (w sensie: baron von Richthofen, w naszej wersji rzeczywistości zwany skromnie Czerwonym Baronem) wciągają jak diabli. Niezależnie od tego, jak nieprawdopodobną i chorą opowieść serwuje nam Newman, jest w niej wewnętrzna logika; jeżeli damy się jej przekonać, wówczas ciężko oderwać sie od lektury.

Niejako na drugim biegunie lokują się autorzy, którzy fenomen wampiryzmu lokują w sferze motywacji fantastycznonaukowej. Dla nich istnienie wampirów wytłumaczalne jest poprzez odwołanie do nauki – lub też jej pozorów; nosferatu jest więc podgatunkiem homo sapiens, który dzięki wyjątkowo rzadkim mutacjom uzyskał nadnormalne (lecz nie nadprzyrodzone) możliwości, ale który wskutek tych samych mutacji pozostał nieliczny. Ot, jakieś recesywne allele, jak utrudnienie w wytwarzaniu hemoglobiny. Ze znanych mi przykładów najdalej posunął się Peter Watts w doskonałym skądinąd „Ślepowidzeniu”, gdzie inżynieria genetyczna pozwala odtworzyć genom wampira i wskrzesić go jako gatunek, wymarły niegdyś wskutek rozwoju cywilizacji. Watts potrafi wytłumaczyć naukowo nawet niechęć do znaku krzyża, która u niego związana jest z działaniem genu, podnoszącego inteligencję, ale jako skutek uboczny powodującego epilepsję na widok kątów prostych.

Jednym z moich ulubionych wampirów pozostaje Cass z „Kaznodziei” - wyśmienitego komiksu autorstwa spółki Garth Ennis / Steve Dillon. Ten krewki Irlandczyk nie jest w sumie postacią przesadnie sympatyczną. Morderca, alfons, handlarz narkotyków, damski bokser – jednym słowem, skurwysyn, czepiający się każdej szansy przetrwania chociaż jeden dzień dłużej.

Ale dajmy przemówić obrazom:





Wracając do Christophera Moora: jego bohaterowie są normalni. Normalni w ten sposób, w jaki ja i Wy zareagowalibyśmy, gdyby ni stąd ni zowąd zdarzyło się nam przemienić w wampira. Po pierwszym szoku część zwyczajnie cieszyłaby się nowo zdobytą mocą; innym tęskno byłoby wrócić do normalnej, ludzkiej postaci. Staliście się bowiem wampirami, który to stan ma być może jakieś swoje zalety. Jesteście zdrowi jak ta ryba, każdemu możecie bez problemu przywalić, słyszycie i widzicie na kilometry. Chodzi jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły Wam minusów. Musicie regularnie pić krew, nie zdołacie się już nigdy nawalić, nie obejrzycie słońca (chyba że w telewizorze), no i na zawsze pozostaniecie w swojej fizycznej postaci (dwa kilo! dwa kilo!).

Z jednej strony nadludzka doskonałość, która – jak wszystko – ma swoją cenę. Po drugiej stronie wszystkie poważne wady, które potrafimy wykorzystać tak, by obrócić je w drobne przyjemności. Wieczne życie albo wschód słońca oglądany na ciężkim kacu. Nieustająca czujność i kontrola czasu, poszukiwanie schronienia przed niszczącymi promieniami UV, czy leniwe wylegiwanie się na plaży, ciemne okulary i drinki z palemką. Noc czy dzień.

Autorowi „Krwiopijców” udała się rzecz trudna i rzadko spotykana. W lekkiej i zabawnej formie Moore'owi udało się mimochodem zagadnąć czytelnika o sprawy fundamentalne. Jakkolwiek pompatycznie by to nie zabrzmiało (rum tum tum, trara bum), skończyłem „Ssij, mała, ssij” i trochę inaczej spojrzałem na siebie samego; nie ma bowiem nic mniej naturalnego, niż perfekcja. Jesteśmy ludzcy właśnie dlatego, że mamy nałogi, popełniamy błędy, myślimy nielogicznie i kierujemy się emocjami. Na człowieczeństwo składa się suma drobnych niedoskonałości, bez których jednak nam źle. Przynajmniej części z nas, powiada Moore, każdy z osobna musi spojrzeć w siebie i sam odpowiedzieć, czy wygodniej mu z ciężarem bycia wampirem, czy z balastem pozostania człowiekiem.

Moją odpowiedź pozostawiam dla siebie. Milej lektury -


Christopher Moore Krwipijcy. Tum. Jacek Drewnowski. MAG 2008

Christopher Moore Ssij, mała, ssij. Tłum. Jacek Drewnoski. MAG 2008

poniedziałek, 9 marca 2009

Generacja zabójców wraca do domu

Jeśli tyle razy wysyłało się swoich żołnierzy gdzieś na drugi koniec świata, co USA, był czas na wykształcenie kliku związanych z tym tradycji. Jedną z milszych jest nakłanianie dzieci, żeby pisały listy do Naszych Chłopców Daleko Od Domu. Listy mogą być wysyłane do kompletnych obcych, ale mają przypominać, że Ameryka stoi za nimi murem. Mogą też życzyć szybkiego końca wojny i szczęśliwego powrotu do domu. Żołnierze czasem nawet odpisują.

Drogi Fryderyku, dziękuję za Twój miły list. Ale ja jestem stworzonym do zabijania żołnierzem Piechoty Morskiej, podczas gdy Ty zdajesz się mylić mnie z jakimś popijającym winko komunistycznym lachociągiem. I chociaż pokój prawdopodobnie wydaje się atrakcyjny dla jakichś biseksualnych miłośników drzew, jak Ty i Twoi rodzice, ja jestem krwiożerczym, śmiercionośnym wojownikiem i budzę się co rano z miłą nadzieją, że nadchodzi czas szatkowania wrogów i starcia w pył ich cywilizacji. Pokój jest dla dupków, Freddy, jedyna zajebista odpowiedź to wojna. Podpisano: kapral Josh Ray Person, Korpus Piechoty Morskiej. Ciekawe, czy ten fragment jest prawdziwy, bo „Generation Kill” jest generalnie oparty na faktach.

Niejaki Evan Wright z miesięcznika „Rolling Stone” miał przyjemność (albo i nie) zdobywać Irak przez kilka tygodni w towarzystwie Pierwszego Batalionu Rozpoznawczego US Marines. Swoje wrażenia opisał w książce, do której prawa natychmiast kupiło HBO. Nakręcony na jej podstawie siedmioodcinkowy serial jest mniej lub bardziej wierną kroniką tamtych dni. Czytając komentarze weteranów tamtej operacji na imdb.com należałoby uznać, że bardziej wierną.

Musiało więc wyglądać to mniej więcej tak: nuda. Czekanie na tyłku, aż przyjdą rozkazy, nuda, niejadalne żarcie, piasek, pył i i kurz, nuda, przychodzą durne rozkazy, jazda niewiadomodokąd nieopancerzonym Hummerem, krótka potyczka, euforia po walce, potem znów nuda. Znów trochę strzelania i nuda. Machający rękami Irakijczycy, zapewniający, że bardzo się cieszą z przybycia Amerykanów. Nuda. Trochę strzelania, przypadkowe ofiary wśród cywili. Niejadalne żarcie, nuda, szukanie ustronnego miejsca do masturbacji, czekanie na rozkazy, piach i nuda...

Nudę żołnierze zabijają gadkami o wszystkim i o niczym, powtarzając na okrągło te same sprośne historyjki, przerzucając się rasistowskimi dowcipami, kłócąc się o ulubione zespoły, marki samochodów, i tak dalej. Zdaje się, że nic nie zmieniło sie nie tylko od czasów „Dobrego Wojaka Szwejka”, ale i od chwili, gdy w Mezopotamii któryś z władców z nudów wymyślił armię. Nic dziwnego, że napakowana adrenaliną banda młodych ludzi rwie się do walki. Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę zła się nie ulęknę, bo jestem najbardziej zajebistym skurwysynem w tej dolinie.

Dlaczego więc „Generation Kill”? Ano dlatego, że akurat tej grupie żołnierzy, na tej wojnie, zabijanie przychodzi z łatwością. Badania prowadzone podczas i tuż po drugiej wojnie światowej dowiodły, że zaskakująco duży procent ludzi okazał się niezdolny do walki. Żołnierze nie potrafili strzelić do widocznego wroga, rzucić się na niego z bagnetem, zasypać granatami. Ale naszym bohaterom to nie grozi, ponieważ wychowali się w czasach, w których agresja i przemoc są wszechobecne i normalne. Zabijanie jest normalne. W telewizji, w komiksie, w grze komputerowej. Zakrwawione ciała: normalne. Śmierć: normalne. Strzelanie do Irakijczyków: normalne.

Autorom serialu udało się w przedziwny sposób pokazać pokolenie przyzwyczajone do zabijania, ale nie składające się z samych maniakalnych zabójców. Marines w serialu walczą z zaangażowaniem i śmiercionośną precyzją, przybijając piątki nad stosami ciał wrogów, ale nie znaczy to, że strzelają na prawo i lewo do wszystkiego, co się rusza. A przynajmniej z potępieniem spotykają się nieliczne jednostki, którym sprawia to przyjemność. Dowódcy plutonów, dowódcy drużyn uczulają swoich ludzi, by dobrze uważać, czy na pewno mają do czynienia z wrogiem, czy tylko z niegroźnymi cywilami.

Symptomatyczny okazuje się stosunek tych żołnierzy do Irakijczyków. Nasi bohaterowie mają głęboko w dupie, czy Saddam ma broń masowego rażenia, ważne, że (a) jest wrogiem ich kraju, (b) ludność na ogół wita ich jak wyzwolicieli. Zdobywając Irak kawałek po kawałku starają się pomóc cywilom, choćby przez opatrywanie ran, które sami zadali ostrzeliwując i bombardując ich kraj. Mogą sobie gadać, co chcą, ale wierzą w sens tego co robią; jeszcze wierzą, chciałoby się dodać. Mają wykonać zadania postawione przez dowództwo, choćby nie wiem jak bezsensowne, z jak najmniejszymi stratami własnymi, w walce więc nie wahają się ani chwili. Poza nią współczują mieszkańcom Iraku. Co bystrzejsi przeczuwają też, że niedługo wdzięczność za obalenie tyrana przeminie, a zacznie się gniew i zemsta za to, że przy okazji ich kraj został zniszczony.

Generation Kill” opowiada więc o drugiej wojnie w Iraku w sposób czasem śmieszny, ale nie wesoły. Konwencja serialu nie pozwala ani na pogłębione spojrzenie na jego bohaterów, ani na refleksję nad celami i przyczynami tej wojny. Nie mówi też, co stało się z głównymi bohaterami, gdy podbój zmienił się w okupację, a wojna z Saddamem w wojnę domową w Iraku. Tak miało jednak być, to przecież reportaż, i to z samego początku irackiej operacji. Więc nie ma tu miejsca na rozważania, gdzie Amerykanie popełnili błąd i dlaczego krótka, kilkutygodniowa kampania zamieniła się w długotrwałą i krwawą okupację.

Zupełnie niedawno a niedługo po „Generation Kill” obejrzałem inny film, nawiązujący do wojny w Iraku, którego autorzy także świadomie zrezygnowali z takich rozliczeń. „W dolinie Elah” zobaczyłem, prawdę mówiąc, zupełnym przypadkiem. O filmie wcześniej nie słyszałem, a powinienem, chociażby ze względu na zeszłoroczną nominację do Oskara.

W pełni zasłużoną, bo nominowany w kategorie roli pierwszoplanowej Tommy Lee Jones stworzył postać nieprzeciętną. Hank Deerfield jest emerytowanym żandarmem, który oddał Armii Stanów Zjednoczonych pół życia i obu synów. Dziś cieszy się juz przyjemnościami starego człowieka, trochę pracuje w ogródku, trochę w domu, prowadzi własny warsztat samochodowy. Czasem porozmawia z synem, stacjonującym w Iraku. Pewnego dnia dzwoni jednak oficer dyżurny, a nie Mike. Jego jednostka powróciła z Iraku kilka dni temu, nikt jednak nie wie, gdzie podział się młody Deerfield. Więc może emerytowany sierżant będzie wiedział, gdzie znaleźć syna, żeby ten nie narobił sobie więcej kłopotów, niż już ma?

Więc ojciec wsiada w samochód i przyjeżdża; pokazywanie zdjęć nie daje rezultatu, podobnie przeglądanie zawartości telefonu i przeszukanie rzeczy osobistych. Mike zapadł się pod ziemię, przynajmniej do chwili, gdy odnajdują się jego rozkawałkowane i spalone zwłoki.

Kreacja Tommy Lee Jonesa bardzo przypomina mi jego rolę z „Trzech pogrzebów Melqiadesa Estrady”. Niewielu jest aktorów, którzy w tak oszczędny, wyciszony sposób potrafią zagrać starszego człowieka, dotkniętego osobistą tragedią. Gdyby Mike zginął na wojnie, albo jak jego starszy brat, w wypadku na ćwiczeniach, z tym Hank mógłby sobie poradzić. Los żołnierza; wypadnie Twój numer i – jak nazywają to Amerykanie – you buy the farm. Lecz Mike wrócił przecież z Iraku, to w Stanach został brutalnie zamordowany. Jego ojciec przyłącza się do śledztwa, chcąc poznać prawdę o śmierci syna.

Brak w „In the valley of Elah” wartkiej akcji, pościgów, strzelanin. Śledztwo polega na mozolnym odkrywaniu i porównywaniu szczegółów, żmudnej detektywistycznej robocie, w której Hank okazuje się zaskakująco pomocny; nie zapomniał przecież, czego nauczyło go ściganie żołnierzy popełniających przestępstwa w Sajgonie. Sprawa zostaje przydzielona policjantce, spychanej dotąd przez kolegów i przełożonych do najbardziej bezsensownych zadań, próbującej na dodatek łączyć obowiązki samotnej matki z pracą detektywa (w tej roli jak zwykle świetna i piękna Charlize Theron). Emily zaprzyjaźnia się ze starym żołnierzem i stara się znaleźć zabójców jego syna. Nie tylko z sympatii, bo sama też ma swoje osobiste powody do determinacji.

Zagadka śmierci Deerfielda rozwiązuje się stopniowo. Najpierw śledztwo kieruje się ku domniemanym porachunkom związanym z narkotykami, bo koledzy Mike'a przyznają niechętnie, że w Iraku – jak wszyscy - palił trawkę. Ale fakty i zeznania przestają do siebie pasować, krąg podejrzanych rozszerza się, podejrzenia zaczynają padać na towarzyszy broni. Kolejne odkrycia przybliżają Hanka i Emily do prawdy, jednocześnie strasznej i banalnej. Mike znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie; zginął przez przypadek. A gdyby los potoczył się tylko trochę inaczej, sam mógłby zostać mordercą.

Scenarzystą i reżyserem „W dolinie Elah” jest Paul Haggis, podwójny zdobywca Oskara za „Crash”. Oba filmy zadają to samo pytanie: co dzieje się z Ameryką? Dokąd zmierza kraj, w którym – najkrócej rzecz ujmując – nikt z nikim nie potrafi się porozumieć, a podstawową formą komunikacji społecznej jest przemoc? And now: Generation Kill coming home.

Warto w tym miejscu przytoczyć kilka statystyk. Zespół stresu pourazowego (PTSD) ujawnił się u około 30% amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie. Wśród wracających z Iraku występowanie PTSD szacuje się na 20-25%. To przerażająca statystyka. Trudno się jednak dziwić. Każda sterta kamieni, śmieci, roboty drogowe czy porzucony samochód może oznaczać zasadzkę. (...) Zwiększa to poziom lęku, który systematycznie narasta, trzyma w napięciu i nieubłaganie drąży psychikę – pisze jeden z polskich dowódców PKW Irak.

Więc po roku czy dwóch, chłopaki z 1st Recon Marines zmieniliby nastawienie. Wjechali do Iraku, żeby skopać kilka tyłków w imię sprawy, którą uważali w gruncie rzeczy za słuszną; radość z upadku Husajna mogła tylko ich w tym przekonaniu utwierdzić. Wyjeżdżaliby z ulgą, że udało im się uratować własną dupę. Zapewne - dzięki automatyzacji odruchów: jeżeli dziecko wybiega Ci przed maskę, masz 50% szans, że to zasadzka. Więc się nie zatrzymujesz. Jeżeli zagrożenie czai się ze wszystkich kierunków, strzelasz we wszystkie strony, a dopiero potem sprawdzasz, do kogo strzelałeś. A Haggins wobec tego pyta: jak zachowasz się u siebie?

Co godne uznania, „Generation Kill” i „In the Valley of Elah” nie wpisują się w żaden nurt propagandy. Nie są ani za, a ani przeciw interwencji w Iraku, one tylko starają się pokazać, czym ta wojna była i jest dla Ameryki i Amerykanów. W tym miejscu chciałoby sie tylko zapytać, dlaczego nikt nie pyta o to NAS.

Misja zakończona, odznaczenia i awanse przyznane, temat zamknięty. Dwudziestu kilku zabitych, wielokroć tylu rannych. Kogo to wszystko obchodzi, ręka w górę.

(Oficjalnie podawany poziom PTSD w PKW Irak: 1,6%.)


Generation Kill. Serial HBO, 7 odcinków, USA 2008.

W dolinie Elah (In the Valley of Elah). Scenariusz i reżyseria: Paul Haggis. USA 2007.

piątek, 27 lutego 2009

Piotruś Pan i byłe pegeery

Przyznaję ze wstydem: o polskiej prozie ostatnich piętnastu lat nie mam bladego pojęcia. Jako fan fantastyki przeczytałem od deski do deski Sapkowskiego i fascynuje mnie Dukaj; bawię się zazwyczaj świetnie czytając Grzędowicza. To nazwiska, które z mojego kręgu zainteresowań przebiły się może do uszu tej części PT. Czytelników, która nie gustuje w tego typu prozie. Wszystkich trzech znam osobiście. Do lania Sapka po mordzie zabierałem się dwukrotnie, z autorem „Lodu” przegadałem kiedyś pół nocy (fascynująca ta dyskusja miała miejsce w hotelu robotniczym), a Jeremiasz doradzał mi kiedyś w kwestii najlepszych wojskowych butów na rynku.

Akurat w moim środowisku nie jest to bynajmniej zażyłość niespotykana. Autorzy fantastyki w większości wywodzą się z czytelników tej literatury i znawców całej tej konwencji w kulturze; ponieważ zjazdy fanów fantastyki, jakie odbywają się jak Polska długa i szeroka kilka razy w miesiącu, gromadzą i po dwa tysiące uczestników, tedy przez kilka dni mamy okazję przebywać ze swoimi idolami. Ciekawość, czy na przykład czytelnicy kryminałów potrafią się zorganizować i zebrać w tysiąc osób na weekend, by odbywać spotkania autorskie, prelekcje i konkursy, nierzadko prowadzone przez osoby z naukowymi tytułami. Albo odgrywają swoje ulubione morderstwa. Wszystko to przeplatane wieczorno-nocnymi dyskusjami w pogdrupach, gdzie na przykład pani Joanna Chmielewska zaprasza do swojego pokoju w hotelu, a za nagrodę pieniężną uznanego tygodnika funduje swoim czytelnikom kilka zgrzewek piwa...

Heh, puściłem wodze fantazji (a może nie?), ale miałem tu pisać o najnowszej książce Rafała A. Ziemkiewicza. Autora „Żywiny” też znam osobiście. Wbrew pozorom, występujący w telewizorni Ziemkiewicz sztywny (wersja 1) albo zblazowanie-pogardliwy (wersja 2) na szczęście mało ma się do Ziemkiewicza rozluźnionego, będącego wśród swoich. Przypomina mi się, jak kiedyś to para moich przyjaciół, dziwnym trafem nie rozpoznawszy w siedzącym na korytarzu ośrodka wypoczynkowego po sezonie ubranego na czarno osobnika z gitarą początkującej wówczas gwiazdy polskiej publicystyki, podeszli do niego, by gitarę od niego pożyczyć. Rafał dość podejrzliwie zareagował na prośbę B., dociekliwie dochodząc, czy zamierzamy na tej gitarze grać. Nie, kurwa - odparł na to K. - będziemy nią pizgać o ścianę. Odpowiedź ta usatysfakcjonowała przyszłego komentatora „Rzeczypospolitej”, albowiem podał nam gitarę i szybko dołączył do naszej ekipy, na wszelkie sposoby eksploatującą wokalnie twórczość Kazimierza Staszewskiego (i jego ojca też).

Ale znów zabrnąłem we właściwe starcom dygresje. A chciałem tylko napisać, że o ile nazwiska Chwina, Tokarczuk, Masłowskiej, Shutego znam z tego, że są znane, to w przypadku „Żywiny” sięgnąłem po lekturę między innymi dlatego, że znałem i Ziemkiewicza dokonania SF (częściowo – niedobre, paaanie, bardzo niedobre), i publikacje publicystyczne (jak „Michnikowszczyznę” i „Czas wrzeszczących staruszków”). Takoż pod wpływem Ziemkiewicza zmieniłem zdanie i odtąd uznaję, że czytanie współczesnej prozy polskiej może być i przyjemne, i pożyteczne. Przyjemne, chociaż prawdę mówiąc nie uważam „Żywiny” za dokonanie wybitne, i pożyteczne, ponieważ zdałem sobie sprawę, że pomaga w zrozumieniu samego siebie, tu i teraz, w Polsce XXI wieku.

Prawdę mówiąc, w czytaniu „Żywiny” przeszkadza samo czytanie. Ni śladu w nim literackiej przyjemności; język powieści jest zupełnie przezroczysty, Treść przepuszcza, ale nie zostawia na synapsach zdań, które zaryły się w pamięć, lub takiego zestawienia słów, które powodują po przeczytaniu lekki rausz. Może jeszcze notatki głównego bohatera, dziennikarza, który pisze konspekt reportażu, powoli rozrastającego się w książkę, tam jest najwięcej literatury, dopiero w piśmie Radek potrafi wydusić z siebie więcej, niż tylko okrągłe, zapamiętane bezwiednie z telewizji komunały. I tak też trochę jest z narratorem. Ani nie umie swojej opowieści przekazać w porządku, ani opowiedzieć ładnie. Ot, poziom telenoweli. Tyle, że to zabieg celowy.

Zarzut „nieliterackiego języka” jest jeszcze głupszy. Żeby go w ogóle stawiać, trzeba mieć wyobrażenie o literaturze jak owa nauczycielka z „Awansu” Redlińskiego, która dwójki stawiała dzieciom piszącym, że „słońce świeciło”, a piątki za „słonko lśniło ponad światem niczym złoty dukacik na błękitnym aksamicie nieba”, czy jakoś tak... piekli się Ziemkiewicz na blogu. Czy szanowni recenzenci naprawdę sądzą, że ja nie umiałbym, gdybym chciał, pisać „Kuczokiem” albo „Masłowską”, że moje zdania są krótkie i zwięzłe, bo brak mi odpowiednio bogatego słownictwa, aby pisać „ładnie”, okrąglutkimi okresami retorycznymi lub pseudogombrowiczowsko połamaną „frazą”?

Może umiałby, może nie, chciałoby się odpowiedzieć sarkastycznie. Nie mam wielkiego wyobrażenia o autorach osobiście polemizujących z nieprzychylnymi recenzjami. Także wtedy, jeżeli obiektywnie rzecz biorąc mają rację, a Ziemkiewicz akurat ma.

Możliwe, że można było inaczej – ładniej - opowiedzieć historię trzydziestokilkulatka, mieszkańca stolicy, wygodnie urządzonego na etacie w „Gazecie Wy...”; wróć, w ogólnopolskim dzienniku z lewicowo-liberalnym odchyleniem. Ale on nie zna innego języka, niż wykwintne frazy zamieszczane w jego gazecie, łające polską nietolerancję i zacofanie, okropnie zanieczyszczone obcą składnią frazy z reklam, i wreszcie papierowe dialogi tasiemcowych seriali typu „M jak Majewski show na plebanii na Wspólnej zamieszkanej przez klan zastępczy”.

Szkoda zresztą gadać, bo Radek należy do „pokolenia obciachu”. Obciach to najważniejsza współczesna kategoria kulturowa. Zastąpił staromodne pojęcie wstydu. Wstyd to poczucie winy za naruszenie słusznych norm. Kiedy jednak sama norma staje się podejrzana, w miejsce wstydu pojawia się obciach powiada w felietonie Bronisław Wildstein, i można go sobie uważać, za prawicowego buca, ale z tym akurat stwierdzeniem trudno się nie zgodzić. Główny bohater „Żywiny” nie zastanawia się, czy postępuje dobrze czy źle, ale zwraca uwagę, co o nim powiedzą lub pomyślą znajomi z jego kręgów. Właśnie: znajomi, bo nawet w związkach Radek nie potrafi się zmusić do szczerości, do otwarcia się, do miłości tak naprawdę. Jego kobiety są równie wyrachowane i zimne, jak on sam. Liczy się klasa i elegancja tak w spotkaniach, jak i w rozstaniu. Publiczne okazywanie uczuć jest widziane równie mile, jak w Japonii.

Traf chce, że nasz dziennikarz trafia przypadkiem na mazowiecką prowincję, zbierać materiały o tragicznej śmierci ambitnego polityka Samoobrony. A tam spotyka się z jego wyborcami, i na własne oczy przekonuje się, jak głębokie jest poczucie ich odrzucenia. Kiedy nasz bohater wyjeżdżał na zagraniczne stypendia, oni tracili pracę w likwidowanych pegeerach. On delektuje się dobrą whisky, oni cieszą się, że w ich miasteczku otworzono dyskont i nalewka staniała o pięćdziesiąt groszy. Tu Warszawka, rauty, lans i w ogóle Unia, panie, Unia, a tam brud, zaciekłość, lenistwo i wykluczenie. Roi się w oczach Radkowi to polactwo, wykrzykujące gniewnie, że za komuny było lepiej, posły w stolycy to tylko kradną to, czym wzgardziła Unia, a w ogóle to przecież się należy. Co się należy, tego właściwie już nie wiedzą. Chyba pieniądze bez pracy. Żeby, jak dawniej, można było coś z zakładu wynieść, bo przecież dlaczego prywaciarz ma mieć lepiej. I może najważniejsze: żeby ktoś zrozumiał, przytaknął, przyznał rację. To dlatego poseł Żywina cieszy się w Bykowie kultem i po śmierci – bo był swój, stąd, i na pewno swojaków w potrzebie by nie zostawił.

Mentalność postsocjalistyczna? Na pierwszy rzut oka – tak. Sieroty płaczące po komunizmie, po układach prostych i jasnych: czy się stoi, czy się leży, pięć tysięcy się należy, a ręka rękę myje. I wieczne kombinatorstwo, jak tu się ustawić, pod kogo się podczepić, w jaki lewy biznesik się wkręcić; ale jak się okazuje, akurat ono komunę przeżyło w dobrym zdrowiu. Pierwszego sekretarza wprawdzie nie ma, ale jest burmistrz, który wprawdzie nie ma już pleców w Komitecie Wojewódzkim, ale w AWS/Samoobronie/PSL/SLD (niepotrzebne skreślić) mieć musi, bo inaczej go wysiudają. Nie można zrobić legalnie i uczciwie interesu, nie wpuszczając do niego kogoś z układami w gminie, powiecie, wśród lokalnych policjantów, biznesmenów i zwykłych oprychów, bo zniszczą. Ot, zaginie jakiś papierek w urzędzie, przyjdzie kontrola skarbowa, albo i nieznani sprawcy podłożą ogień akurat, gdy kończyć się będzie ubezpieczenie.

Główny bohater poznaje więc tę małomiasteczkową, powiatową Polskę, i im więcej się o niej na własne oczy dowiaduje, tym mocniej ją rozumie. Odrzuca go ona, ale i budzi się w nim współczucie dla tych ludzi, którzy żyją w zupełnie innej, biedniejszej rzeczywistości, z której awans wydaje się możliwy tylko dla cwaniaków nie do wyjebania, jak określają Żywinę dawni znajomi spod celi. Napisać o tym nawet nie za bardzo można, bo przecież co to za temat na reportaż, kogo to zainteresuje.

Nie dociera natomiast do Radka, że jego rzeczywistość też nie jest taka znowu nieskalana. Nie chce być dziennikarzem przez całe życie, tylko planuje się wkręcić w międzynarodową społeczność zawodowych naprawiaczy świata, którzy dziś pouczają Turków, jak dorosnąć do prawdziwej, europejskiej demokracji, jutro będą szkolić Ruminów w prowadzeniu biznesu, a za tydzień polecą do Indii by walczyć z suszą. Pociąga Radka takie życie na koszt ONZ, UNESCO czy kogo tam jeszcze, mieszkanie po najdroższych hotelach, jadanie w wykwintnych restauracjach, podróże po całym świecie, i ani trochę nie przeszkadza mu świadomość, że to przecież tylko pic na wodę, pożytek z takiej pomocy żaden. Żeby zrealizować swoje zamierzenia, nawiązuje nowe znajomości, wygłasza opinie zbieżne z przedmówcami i ogólnie rzecz biorąc, podlizuje się gdzie tylko można. Czy dotarło by do niego, że tak naprawdę to jedynie mniej ordynarna wersja wkręcenia pociotka na fikcyjny etat w powiatowym szpitalu? Szczerze wątpię.

I tu kończy się optymizm. Gdyby chociaż można było mieć nadzieję, że z czasem wymrą wszyscy ci, którzy mentalnie tkwią w komunie, a z nimi przepadnie kombinatorstwo, małostkowość, ucinanie łba każdemu, kto go wystawi ponad przeciętność; ale przykład Radka pokazuje, że wcale nie. Że bezinteresowność i troska o dobro wspólne jest i będzie aberracją, w najlepszym razie wyśmiewaną, w najgorszym wypadku aktywnie tępioną, gdyż to my, Polacy, jeden i zawsze ten sam naród, dla którego czasem coś dobrego zrobić można, ale z którym – nigdy. Myśl i temat, która nie opuszcza Ziemkiewicza-prozaika, choćby Ziemkiewicz–publicysta poświęcił jej kilka gniewnych książek.

Dlatego właśnie lektura „Żywiny” skłoniła mnie do zastanowienia. Duchowe przemiany głównego bohatera, zakończenie jak za pomocą cepa, to akurat w „Żywinie” nie przekonuje mnie w ogóle. Można przyjąć, że Ziemkiewicz chciał napisać powieść o męskiej niedojrzałości, o facecie dotkniętym syndromem Piotrusia Pana. Ale co oznacza „niedojrzałość”? Pojęcie to zakłada istnienie czegoś takiego, jak dojrzałość, do której można dojść. Otóż w wewnętrzną zmianę w Radku nie uwierzę ani na chwilę. Ziemkiewicz na siłę piętrzy psychologiczne nieprawdopodobieństwa, i dokłada jak pałką na samym końcu; sztuczne to i niewiarygodne. Radkopodobni są już, jacy są, i tak samo nie chcę mi się wierzyć w ich wyzwolenia z przymusu wygody (także psychicznej), jak mocno ufam, że nic mnie w takiego pustaka nie zmieni.

Nie poradzę nic na to, że po przeczytaniu książki takiej jak ostatnia powieść Ziemkiewicza próbuję osadzić siebie samego gdzieś w literackiej rzeczywistości stworzonej przez autora. I ni cholery nie mogę się dopasować ze wszystkimi swoimi paranojami, wadami, porażkami i emocjami, bo absolutnie szczerze mogę powiedzieć, że wolę swoje życie, jakikolwiek by nie było, niż plastikowe i opatrzone metkami drogich marek trwanie głównego bohatera „Żywiny”. I dlatego napisałem, że żałuję swoich czytelniczych braków. Chciałbym skonfrontować powieść Ziemkiewicza z innymi sposobami, w jaki widzą nasze tu i teraz polscy autorzy, jak piszą, o czym; warto sprawdzić, w jaki sposób trafi do mnie ich proza. Jeżeli się uda, na pewno o tym napiszę.


Rafał A. Ziemkiewicz Żywina. Wyd. Świat Książki 2008.

środa, 11 lutego 2009

Tak samo, tylko gorzej


Skończyłem wreszcie „W kraju agentów”. I niestety, zawiodłem się.

Kiedyś napisałem w recenzji, że są autorzy, którzy piszą cały czas jedną i tę samą książkę. Nie ma w tym nic dziwnego; te same pasje, obsesje i lęki potrafią zainstalować się w człowieku dosyć trwale. Nie dam sobie uciąć głowy, ale zdaje mi się, że było to przy okazji powieści „Wszystkie jutra” Gibsona, którą omawiałem dla NF. Jeżeli dobrze pamiętam, napisałem tam również, że kopiowanie własnych utworów wybitnych pozwala stworzyć książkę niezłą.

Właściwie to samo mógłbym napisać i teraz, z tym zastrzeżeniem, że „W kraju agentów” jest powieścią co najwyżej przeciętną. Szkoda, że po doskonałym „Rozpoznaniu wzorca” Gibson postanowił napisać tę samą książkę jeszcze raz, ale gorzej.

Mamy w „Spook country” dokładną kalkę poprzednio opowiedzianej historii. Główna bohaterka, wolny strzelec (dziennikarka, która kiedyś była wokalistką rockową, zamiast specjalistki od reklamy, ale co za różnica) zgłębia tajniki nowego rodzaju sztuki (wirtualne instalacje, a nie ultrakrótkrótkometrażowe, oniryczne filmy, co nie ma znaczenia dla akcji) i wpada w ten sposób na rozmaite agencje, które interesują się ich tajnikami dla swoich celów (agencje reklamowe pozostały, autor dołożył za to światek byłych agentów wywiadu). Dużo high-techu, koniecznie z markami producentów, dekadenccy artyści z Europy i nylonowe kurtki. Tyle, że „W kraju agentów” niewiele z tego wynika.

„Rozpoznanie wzorca” poruszyło mnie, ponieważ jest autentyczne w swoim poszukiwaniu autentyczności. Cayce Pollard usiłuje dociec znaczeń, ukrytych w emefach, dyskutuje o ich interpretacji, wreszcie rzuca się w poszukiwanie ich twórcy, ponieważ są one TWORZONE, a nie ZAPROJEKTOWANE. Produkt wyklucza autentyczność, powiada Gibson, i ta opozycja jest kluczem do zrozumienia przewodniej myśli "Pattern recognition". Cayce i jej przyjaciele emocjonują się emefami, budują instalacje ze starych ZX-Spectrum albo kręcą filmy dokumentalne w postsowieckiej głuszy, bo nie ma nic bardziej prawdziwego, niż porządna pasja. Poza nią pozostaje tylko projektowanie, wytwarzanie i konsumowanie produktów.

Druga rzecz, że poprzednią książkę Gibsona przeczytałem w odpowiednim momencie, ponieważ jest to powieść pokoleniowa - o trzydziestolatkach dla trzydziestolatków. Bohaterowie „Rozpoznania wzorca” wprawdzie zdążyli jakoś się w życiu urządzić, mają pracę, kariery, ale rzadko kiedy poukładane sprawy osobiste. Nie ma znaczenia, że akcja rozpoczyna się w Stanach; autor w uniwersalny sposób potrafił oddać, w jaki sposób potrafią się czuć ludzie, którzy zdążyli już zrealizować swoje plany, ale niekoniecznie marzenia.

„Rozpoznanie wzorca” wymyka się poza obyczajowo-sensacyjną fabułę, ponieważ co w tej książce ważne i istotne, bierze się z wyjścia poza banalną historię, którą ona pozornie opowiada. Szkoda, że „Spook country” nie broni się w ten sam sposób.

Czytałem wprawdzie w recenzjach, że Gibson porusza temat życia w Ameryce po zamachach 11 września, zawieszeniu części praw, inwigilacji obywateli i związanych z tym fobii. Tytuł miał rzekomo oddawać atmosferę strachu przed byciem szpiegowanym, podsłuchiwanym, podglądanym przez podejrzliwe tajne służby. Jeżeli tak, to krytycy czytali inna książkę. Owszem; osią akcji jest spisek i kontrspisek, obserwowanie obserwowanych, sztuka konspiracji i dezinformacji, lecz nie widzę tak naprawdę politycznych konotacji, zaserwowanych przez wydawcę na tylnej stronie okładki. Kto chce zobaczyć, w jak obłędny sposób taką paranoję można oddać, niech obejrzy „Rozmowę” z Genem Hackmanem, nakręconą w latach 70, niedługo po aferze Watergate.

Mam wrażenie, że Gibson znów miał zamiar napisać o poszukiwaniu własnego miejsca w życiu. Tym razem główną bohaterką autor uczynił byłą gwiazdę rocka, która usiłuje się odnaleźć po rozpadzie swojej popularnej kapeli. Niestety, autor nie potrafił z wątku Hollis Henry wyciągnąć dostatecznie dużo, by mnie poruszyć.

Znacznie ciekawsze są fragmenty, w których pojawia się Milgrim, uzależniony od psychotropów poliglota, porwany przez niewiadomą organizację dla jej własnych, niejasnych celów. Ale „Spook country” ratuje tak naprawdę nastoletni Tito i jego rozliczna rodzina kubańskich emigrantów, w niewyjaśniony sposób powiązana z DGI i KGB. Nieuchwytna mafia, żyjąca w Stanach pod powierzchnią zdarzeń, wyznająca kubańską odmianę voodoo i szkolona od dzieciństwa przez Rosjan w sztuce fałszerstwa, szpiegostwa, przemytu i konspiracji. Kiedy Tito wkracza do akcji, drzwi otwiera mu Papa Legba, a Ogoun kieruje jego bronią; kto czytał Trylogię z Ciągu, tego nie zdziwi fascynacja Gibsona wszystkimi loa. Wplecenie tego wątku w "Spook country" po prostu zwala z nóg; gdybym miał nieszczęście byc pisarzem, zjadłbym klawiaturę z zazdrości.

Cóż jeszcze. Tak samo jak z poprzednim Gibsonem, żeby skończyć „W kraju agentów” potrzebowałem kilku podejść do lektury. „Rozpoznanie wzorca” w pewnym momencie pochłonęło mnie jednak bez reszty, a „Spook country” doczytałem trochę z obowiązku. No powiedzmy, że tak z 50 stron przed końcem chciałem już sprawdzić, jak się skończy i na czym polega intryga; różnica jednak jest. Żeby było śmieszniej, lekturę ostatniej powieści Gibsona stanowczo odradzał mi kiedyś jej tłumacz. Robert Szmidt podawał „Spook country” jako przykład książki niechlujnie napisanej o niczym (ja w ramach rewanżu pokażę mu przy okazji, jak niechlujnie ją przetłumaczył). Tak daleko bym się jednak nie posuwał.

Nie przestanę też czytać Gibsona, to jasne. Nie do końca zgadzam się z Markiem Oramusem, który napisał kiedyś o „Neuromancerze” jako o książce, która cyberpunk zdefiniowała i wyczerpała jednocześnie. Znamienne jednak, że w swoich kolejnych książkach samotnik z Vancouver (który kiedyś zapewniał, że nie ma w domu internetu) odchodzi od fantastycznego sztafażu; wystarczy porównać jego pierwszą i drugą trylogię. W „Rozpoznaniu wzorca” za element fantastycznonaukowy można od biedy uznać niezwykłe zdolności (czy też ułomności, bo ma ona dwie strony) Cayce Pollard; w „Spook country” zabrakło i tego. Podoba mi się natomiast, że począwszy od „Idoru” (środkowy tom drugiej trylogii) autor „Światła wirtualnego” zaczął poświęcać więcej uwagi temu, w jaki sposób natychmiastowy dostęp do informacji, z jego wszystkimi zaletami i wadami, zmieni nasze życie.

To swoisty paradoks: gdy w roku 1984 Gibson wydał „Neuromancera”, pecety raczkowały, Macintosh właśnie się rodził, a Windows (jako nakładka na MS-DOS) właśnie był pisany. Komputer osobisty dla przeciętnego Smitha (bo nie Kowalskiego...) - jako zwykły sprzęt domowy - marketingowo tkwił jeszcze w obszarze rynkowej nieoznaczoności. Nie było wiadomo, czy zatrzyma się w obszarze zabawki albo gadżetu, czy też okaże się kiedyś niezbędny nie tylko do pracy, ale i rozrywki, komunikacji ze światem i czego tam jeszcze. I w tym miejscu pojawia się gość, fantazjujący o wirtualnej rzeczywistości. W pewien sposób Gibson współtworzył więc nasz informatyczny świat, nie w ten sposób, że sam coś zaprojektował czy wynalazł, ale dlatego, że czytali jego książki rozmaici pasjonaci, którzy pracowali i nad pecetami, i nad makiem, i udoskonalali net...

Miałem wtedy osiem lat, i komputera oczywiście jeszcze nie miałem. Minęło lat dwadzieścia pięć; jako człowiek majętny a leniwy, rozmyślam nad zakupem trzeciego komputera – netbooka tym razem - bo nie chce mi się dzień w dzień targać do pracy ledwie 3,5 kilogramowej Toshiby. Ale VR w powszechnym użyciu jak nie ma, tak nie ma. W sumie więc chwała Gibsonowi za to, że w pewnym momencie mniej zaczął się zajmować efektownymi opisami błyskających czerwienią trójkącików, jakie symbolizować miały wirusa, a bardziej sposobem, w jaki będzie funkcjonowało przyszłe społeczeństwo informatyczne, z jego wszystkimi dobrodziejstwami i zagrożeniami. Myślę więc – a może tylko mam nadzieję - że Gibson nie powiedział nam jeszcze ostatniego słowa.


Willaim Gibson Spook Country. W kraju agentów. Tłum. Robert J. Szmidt. Wyd. Książnica 2008.

Gibson Reloaded

Gdzieś po drodze do przeczytania „Rozpoznania wzorca” zamierzałem po prostu rzucić książką o ścianę. Bodaj tylko mój wyrobiony szacunek dla słowa pisanego ocalił Gibsona przed rolą pocisku; powiedzmy, że było to apogeum moich wysiłków na rzecz niezapoznania się z najnowszą powieścią samotnika z Vancouver.

W momencie tym znałem się z „Rozpoznaniem wzorca” już dość nieźle. O książce usłyszałem na długo przed tym, zanim się pojawiła w Polsce, choć, oczywiście, nie zaraz po jej ukazaniu za oceanem. Serdeczny mój przyjaciel pracujący w Zysku i S-ce doniósł mi kiedyś podekscytowany, że wydawnictwo kupiło prawa i Gibson jest już w tłumaczeniu. Dalej przyjaciel ów reklamował mi „Rozpoznanie wzorca” jako wydarzenie literackie roku w Stanach, cytując opinie już to „Washington Post”, już to „New Yorkera”. Nie wymagało to nawet z jego strony wielkiego wysiłku, miał mnie bowiem za miłośnika prozy Gibsona (co jest prawdą), aczkolwiek z góry zastrzegał, że rzecz jest inna niż powieści i opowiadania wydane dotąd w Polsce.

Dalej, mając mnie za znawcę twórczości autora „Neuromancera” (co zresztą też jest prawdą), Daras zaproponował mi napisanie recenzji, a nawet dostarczył w tym celu tak zwane szczotki, czyli wydruk po korekcie i z naniesioną drugą redakcją. Recenzję ową miałem napisać dla „Nowej Fantastyki”, a rzeczone szczotki miały zagwarantować że nie ukaże się ona, jak przysłowiowa musztarda po obiedzie, w pół roku po ukazaniu się książki. Na me obiekcje, że z pisemkiem owym już nie współpracuję, a nawet nie wiem, kto teraz odpowiada za publicystykę, druh mój niezrażony obiecał, że moce wydawnicze stoją za mną i on jako przedstawiciel Zyska zażyczy sobie, żeby dzieło to przeznaczono do zrecenzowania mnie. Tak tedy zabrałem się do czytania.

Szło mi jednak niemrawo. Zdążyłem doczytać, bez nadmiernej zresztą ekscytacji, gdzieś tak do 30 strony, gdy w wyniku pożałowania godnego incydentu szczotki się spaliły. Sprawa recenzji zatem przycichła, gdyż drugich szczotek przyjaciel mój oczywiście nie miał. Przypominam sobie jakby przez mgłę, że przy okazji któregoś tam z rzędu świętowania, że żyję, padła bodaj z ust druha mego szlachetna propozycja, że prześle mi plik z „Rozpoznaniem wzorca” mailem, co jednak okazało się niewykonalne z tej prostej przyczyny, że pożałowania godny incydent pochłonął również mój komputer. Tymczasem powieść wreszcie pojawiła się w księgarniach, ale jakoś nie miałem wielkiej ochoty jej nabywać, tym bardziej, że zmuszony byłem (nadal jestem) do uzupełnienia 90% stanu mej biblioteki. Jednakże Dariusz nie dawał za wygraną, i wiedziony tajemnym imperatywem, Gibsona mi po prostu pod jakimś pretekstem podarował.

Kolejne wysiłki na rzecz przebrnięcia przez przedmiot tej opowieści zakończyły się niepowodzeniem, tym razem bodaj na stronie 40. Gotów byłem już, jak wspomniałem, zwyczajnie cisnąć książką o ścianę, alem się powstrzymał; po namyśle stwierdzam, że bardziej jednak odwiodło mnie poczucie winy – jakoś tak prezentem, ofiarowanym ze szczerego serca, nie wypada. Nie chciałem się poza tym zbliżać do poziomu moich przyjaciół, rozgrywających na pewnej imprezie mecz którymś tam tomem „Harrego Pottera”. Do dziś zresztą takiemu jednemu poganiaczowi lemurów zdarza się nucić na melodię kibicowskiej przyśpiewki:: Dawaj Pottera! Ostrowski, dawaj Pottera! Daaawaj Potteeeeeraaa! Ale ja w sumie nie o tym. Dzielnie opierając się zatem zapoznaniu z „Rozpoznaniem wzorca” podarowałem go swojej narzeczonej, nie wykluczając zresztą, że w bliżej nieokreślonej przyszłości książkę sobie od niej pożyczę celem pobieżnego przynajmniej zapoznania się z treścią. Jednakowoż szansa zrealizowania się tego scenariusza, jak mi się wydawało, zmalała dość wyraźnie, gdy narzeczona stała się nagle eks-narzeczoną.

Właścicielem powieści stałem się po raz trzeci i ostatni jak dotąd, gdy oddawszy Zyskowi jakieś usługi (zdaje się, żem wtedy poprawiał tłumaczenie po panu Łozińskim) upoważniony zostałem do pobrania za nie wynagrodzenia w książkach. Zamówiłem zatem rozmaite pozycje, po czym wyszło na jaw, że jedną z nich już posiadam. Cóż było robić. Karma, los, przeznaczenie, nazywajcie to jak chcecie. Wziąłem sobie to nieszczęsne „Rozpoznanie wzorca”. Czy muszę wyjaśniać, że lektura dalej szła mi jak po grudzie?

Na swoje wytłumaczenie muszę jednak podać, że nowy Gibson nie jest łatwy w czytaniu. Irytują częste drobiazgowe opisy, jak ubrani są bohaterowie. Autor konsekwentnie i z uporem godnym lepszej sprawy brnie w szczegóły na temat kroju i tkaniny, sypie nazwami projektantów i podaje nazwy mniej lub bardziej wytwornych butików. Jeżeli w powieści się akurat pali i pije, to oczywiście natychmiast znamy marki papierosów, alkoholi i innych napojów chłodzących. Podobnie ze wszelkiego rodzaju gadżetami. Jeżeli bohaterka używa komputera, to okazuje się być nim akurat Mac (konkretnie Cube, jakby kto pytał), padają w powieści marki ekspresów do kawy, zapalniczek, i tak dalej. To samo, oczywiście, dotyczy wszelkiego rodzaju lokali, kawiarenek, restauracji; opisane zostaje wszystko, ze szczegółami menu i wystroju, brak bodaj tylko adresów mailowych i numerów telefonów. Product placement pełną gębą, przewodnik po trendach i modach dla post-yuppie. Ale na szczęście nie o tym jest ta książka.

Z akcją też nienajlepiej. Główna bohaterka, Cayce Pollard, najchętniej nie wyłaziłaby z netu. Połowa istotnych dialogów składa się z wymienianych maili. Cayce niby służbowo podróżuje do Londynu, niby załatwia sprawy zawodowe, ale cały czas wolny poświęca na śledzenie postów na ulubionym forum. Napotykani ludzie niewiele tak naprawdę dla niej znaczą, bo nigdy nie wejdzie w nimi w tak intymny związek, jak ze znajomymi userami. To z nimi potrafi szczerze i otwarcie rozmawiać, oni są dla niej prawdziwymi, choć tylko dwuwymiarowymi przyjaciółmi. Więc akcji może nie być, zastąpią ją maile i wpisy. Książka złożona z cyfrowej korespondencji: cóż to odkrycie! Jakie nowatorstwo formalne! Samotność w sieci, uzależnienie od netu, niepotrzebne skreślić? Na szczęście, nie o tym jest ta książka.

Jeszcze gorzej, gdy chodzi o przedmiot fascynacji Cayce, jej najlepszego przyjaciela z forum WParkęUbranego, Mamy Anarchii i innych. FETYSZ:EMEFY:FORUM to miejsce, w którym spotykają się znawcy i miłośnicy emefów, krótkich filmików puszczanych w net przez anonimowego twórcę. Poszczególne segmenty wyglądają czasem na pojedyncze etiudy, czasem na fragmenty większej całości, nigdy jednak nie dają jasnych wskazówek na temat miejsca i czasu swojego powstania. Niekiedy emefy sprowadzają się wręcz do jednego długiego ujęcia, jednego najazdu kamery na twarz, jednego gestu, jednej postaci. Ale na F:E:F ścierają się z zajadłością zwolennicy setek interpretacji, glosatorzy i zwolennicy alternatywnego montażu. Szkoła kompletystów zwalcza argumenty szkoły progresistów powołując się na francuskich filozofów. Problem w tym, że autorowi powieści łatwo obwołać emefy arcydziełem, trudniej przekonać czytelnika o jego wyjątkowości tekstem. Gibsonowi idzie to niesporo, zupełnie jakby miał udowodnić, że bohater jego powieści jest na przykład matematycznym geniuszem. Więc dowiadujemy się trochę o emefach, jak wyglądają, jakie robią na widzach wrażenie, wreszcie – nawet - jak się je tworzy, ale czytelnik kwituje te wysiłki wzruszeniem ramion. Cóż, emefy to pewnie jakieś artystyczne ultrakrótkometrażówki, spodziewam się, że w sieci można znaleźć takich pełno (kto chętny, niech sprawdza). Na szczęście nie o filmie amatorskim jest ta książka.

Nie mogę natomiast napisać, że „Rozpoznanie wzorca” nie przypomina poprzednich powieści Gibsona; jest wprost przeciwnie. Pewne tematy, obsesje, pragnienia tkwią w autorach trwale, to i wyłażą przy byle okazji. Autor „Neuromancera” nie jest tu wyjątkiem. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że Gibson od 1984 roku pisze na nowo tę samą powieść, stopniowo odzierając ją z kolejnych elementów fantastycznego sztafażu. O scenariuszu do „Johny’ego Mnemonica” nie wspominam celowo, bo dość bezpośrednie przełożenie języka powieści na język obrazu nie zakończyło się sukcesem, natomiast opowiadania Gibsona – zebrane u nas w tomie, nomen omen, „Johny Mnemonic” – wyglądają prawie bez wyjątku na szkice do powieści, wprawki pewnych scen i postaci, które zresztą niejednokrotnie zdarzało się Gibsonowi wykorzystywać. Natomiast dwa zakończone do tej pory cykle powieściowe Gibsona wyraźnie zdradzają, że autor ten porusza się w tym samym kręgu zainteresowań, najwyżej zmieniając ich punkt ciężkości w konkretnej powieści. Trylogia z Ciągu, przypominam, podejmowała temat wysokich SI, obecnych także w trylogii drugiej, słabiej obudowanej fantastycznym oporządzeniem, co zresztą nie oznacza, że dużo gorszej. Druga trylogia eksploatowała temat funkcjonowania (albo raczej dezorganizacji) społeczeństwa informatycznego. Jej druga i trzecia część, „Idoru” i „Wszystkie jutra” wiodą nas z kolei prosto ku „Rozpoznaniu wzorca”. CayceP posiada umiejętność, która w powiela pomysł pojawiający się po raz pierwszy w „Idoru”. Cayce umie mianowicie od jednego spojrzenia ocenić, czy logo lub znak towarowy odniesie rynkowy sukces. Tytułowe „Rozpoznanie wzorca” jest więc umiejętnością pozaświadomego odczytania siły oddziaływania znaku; Cayce potrafi to zresztą aż za dobrze, bo niektóre loga uderzają ją z siłą młota. Nasza bohaterka ma więc czasem problemy z przejściem przez zwykły pasaż handlowy. W „Idoru” i „Wszystkich jutrach” mieliśmy tą zdolność podniesioną do n-tej potęgi, a bohaterowie nią obdarzeni potrafili wyławiać z wszechświata informacji pozornie niezwiązane ze sobą fakty i przewidywać na ich podstawie zmianę ogólnoświatowych trendów w wybranej dziedzinie. A zatem kolejna redukcja elementu fantastycznego, tym razem już (prawie) do zera. „Rozpoznanie wzorca” oznacza też odwrót czasowy; akcja powieści rozgrywa się współcześnie w Londynie, Tokio, Moskwie. I tak to Gibson zakończył swój odwrót od science fiction.

Mimo jednak, że mamy do czynienia z powieścią współczesną, to nie podlega jednak wątpliwości, że mamy do czynienia z autorem „Grafa Zero”. Po staremu bohaterowie Gibsona są wolnymi strzelcami, nie za bardzo radzącymi sobie z rutynową pracą w zespole. Kolejny raz autor serwuje nam opisy wszelkich możliwych detali ubioru, wystroju wnętrz i rozmaitych gadżetów, jakby mu za to płacili. Pozostając przy ubraniach, miło zauważyć, że pozostaje Gibson nylonowym fetyszystą; w każdej powieści autora „Neuromancera” prędzej czy później pojawia się bohater lub częściej nawet bohaterka ubrana w nylonową kurtkę. Ważniejsze zresztą, że tak jak w ostatnich co najmniej czterech powieściach Gibsona znajdziemy wnikliwą analizę funkcjonowania społeczeństwa informatycznego, jakie swoimi pierwszymi, stricte cyberpunkowymi książkami autor w pewnym stopniu pomagał kształtować.

I tędy wiedzie droga do zrozumienia, o czym jest ta książka, a przez rozpoznanie – podziw dla autora. Gibson właśnie przekroczył granicę, bardzo trudną do osiągnięcia przez pisarzy SF i fantasy, poza którą literatura przestaje się już dzielić na popularną i wysoką – jest tylko dobra.

Rozpoznanie wzorca” jest opowieścią o tęsknocie za autentycznością, tak trudną do odnalezienia we współczesnym świecie. Klucz do ostatniej powieści Gibsona wiedzie właśnie przez odrzucenie wszystkiego tego, o czym ona z pozoru opowiada. W zderzeniu z mrowiem otaczających nas przedmiotów bierze się pragnienie obcowania z czymś – czymkolwiek – prawdziwym, autentycznym. Produkt wyklucza autentyczność, zdaje się powiadać Gibson ustami swojej bohaterki, na co dzień poruszającej się w rzeczywistości zaprojektowanej równie starannie jak nowe logo, które firma reklamowa przedstawia jej do akceptacji. Emefy są tworzone, nie zaprojektowane, i na tym tak naprawdę polega ich siła. Damien, przyjaciel Cayce, kręci filmy dokumentalne w postsowieckiej dziczy. Inny z bohaterów, Wojtek, mozolnie tworzy działo sztuki ze skupowanych stareńkich ZX-81 Spectrum, w wolnych chwilach pomagając przyjacielowi sprzedawać kolekcjonerom archaiczne mechaniczne kalkulatory. Nic bardziej autentycznego niż obsesja lub fobia. Emefy to jeden z jej przedmiotów, w istocie równie dobry, jak każdy inny. Dla Cayce segmenty realizują drugi człon opozycji: wymyślone – stworzone. Bohaterka „Rozpoznania wzorca” potrafi dostrzec siłę, czasami nazbyt brutalną, tkwiącą w kilku pozornie niedbałych pociągnięciach pędzelkiem, nie jest ona jednak autentyczna. Tę maja emefy; jest to powód zainteresowania tak wielu osób, rozsianych po całym świecie, ale i przekleństwo segmentów. Tutaj bowiem pojawia się drugi wyróżnik wyjątkowości dzieł nieznanego twórcy: marketingowo-reklamowa machina dąży do poznania sekretu ich mocy i manipulowania ją - w swoich celach. W pewnym momencie Cayce zdaje sobie sprawę, że jej pragnienie poznania anonimowego artysty jest wykorzystywane i właśnie zaczęła pracować dla kogoś, kto chce przejąć emefy dla własnej korzyści. Mimo to nie rezygnuje z prób dotarcia do ich twórcy. Doskonała jest scena, gdy Cayce wyznaje prawdę WParkęUbranemu, który, rzecz jasna, doskonale ją rozumie i popiera. Znają się tylko z sieci, w realnym życiu nigdy się nie spotkali, ba, Cayce w pewnej chwili czuje się skrępowana, gdy musi zapytać WParkęUbranego o imię. Ale łączy ich jedyna autentyczna rzecz w ich życiu: obsesja na punkcie emefów. Poza nią pozostaje tylko projektowanie, wytwarzanie i konsumowanie produktów, więc Cayce stara się znaleźć w tym świecie jak może: unika pewnych pasaży handlowych, odziera ubrania z metek i chodzi na pilates.

I tutaj dochodzimy do problemu z odnalezieniem własnej tożsamości w domu towarowym. Na początku lat 90. ubiegłego wieku, pewien filozof przyrównał społeczeństwo liberalne do domu towarowego idei. Mamy wiek XXI i pozostał nam już tylko dom towarowy. Idee przeminęły wraz z wiekiem XX. Ogłoszono triumfalnie koniec historii, co większość przyjęła z niejaką ulgą, bo nie trzeba już posiadać poglądów, skoro i tak wszystkie są nijakie. Cóż nam zostało po śmierci Boga, wyższych ideałów, honoru, bezinteresownych uczuć, w zatłoczonych miastach, pod kwaśnymi deszczami, prócz pań i panów z reklamówek, głoszących keksy, budynie i smary jako przyjście Królestwa Niebieskiego? - retorycznie pytał kiedyś Lem. Więc pozostaje wybór między Pepsi a Coca-Colą, Adidasem a Nike, i może czasem decyzja, gdzie pojechać na wakacje. To smutna prawda, która stosuje się również do bohaterów „Rozpoznania wzorca”: oni nie mają dokąd uciec przed ekspresami do kawy Brauna, gazetkami pokładowymi w samolocie i hotelowymi śniadaniami. Niektórym jeszcze przeszkadza nieuchwytne wrażenie smaku, dotyku otaczającego nas plastiku, i kolory, które wszędzie wyglądają jakby dobierano je przy świetle jarzeniówek... Wszędzie jet lag.

Cayce się broni, Cayce się nie poddaje. Ale to nie jest powieść tylko o niej, ona jest także o mnie.

Nic na to nie poradzę: „Rozpoznanie wzorca” jest dla mnie książką pokoleniową. Nie sądzę, żeby Gibson mógł nią dotrzeć do nastolatka: to jednak nie te same lęki, pragnienia, suma doświadczeń. Żeby sobie porządną obsesję wyhodować, potrzeba czasu. Mimo wszelkich różnic kulturowych lepiej rozumiem Cayce, niż kolegów mojego brata. Nie ta trauma (Cayce straciła ojca w zamachu na WTC), nie ten poziom życia, wreszcie – jet lag to ja mam najwyżej wracając z konwentu, a nie z Japonii, ale jednak podobne pytania. Radzimy sobie w świecie techniki i techników nieporównanie lepiej niż nasi rodzice, ale pozbawieni jesteśmy dobrodziejstwa, jakim być może byłaby umiejętność młodszych, zdolność beztroskiego życia między półkami pełnymi towaru. To nie zarzut. Oni mają swoje pokoleniowe doznania i związaną z nimi literaturę, dla nas mniej pewnie zrozumiałą, niż transmisja obrad Sejmu. Za 10 lat ktoś napisze, znów dla nas, powieść taką jak choćby „Układ” Elii Kazana, która zwala z nóg z zupełnie innych powodów. Liczy się jednak tu i teraz, „Rozpoznanie wzorca” i my. Jesteśmy bardziej odporni na memy, puszczane w obieg przez specjalistów od reklamy, warunkujące umysł jak dzwonek psy Pawłowa; ba, czasem my jesteśmy tymi specjalistami. Ostatnia powieść Gibsona zupełnie naturalnie skierowana jest do trzydziestolatków (wieku nie bierzmy zbyt dosłownie), o których opowiada: o ludziach, którzy wprawdzie jakoś się w życiu zdążyli urządzić, mają pracę, kariery, ale rzadko kiedy poukładane sprawy osobiste. „Rozpoznanie wzorca” dotarło do mnie z opóźnieniem, kiedy z gorzkim zdumieniem zacząłem dostrzegać w jej bohaterach obraz samego siebie. Pojąłem później również, że pokrętne drogi, jakimi doszedłem do „...i sama zapada w sen” i zamknąłem książkę, były być może miejscami zabawne, ale biegły nieuchronnie do celu. Prędzej czy później musiałem przeczytać tę historię. Dla mnie „Rozpoznanie wzorca” to przede wszystkim opowieść o zrealizowanym marzeniu. Marzenie takie nieuchronnie towarzyszy przeczuciu, że nie wszystko jest jeszcze w porządku, że nadal na coś lub na kogoś czekamy, poszukujemy, czasem nie bardzo wiedząc, czego. Rzadko uczucie to daje się ująć w słowa, jeszcze rzadziej słowa te zdołamy do drugiej osoby wypowiedzieć, bo niepisana umowa stanowi, że nic nie trzeba tłumaczyć. CayceP znalazła coś innego, niż szukała, gdy zaczynała realizować swoją obsesję na punkcie emefów. Ale przede wszystkim – miała dla siebie coś autentycznego, własnego, a dzielonego z przyjaciółmi. To ogromnie dużo. To pocieszające i smutne zarazem.

Darku, dziękuję.




William Gibson Rozpoznanie wzorca. Tłum. Paweł Korombel. Wyd. Zysk i S-ka 2004.


(wtedy pisane dla "Innych planet"; wrzucam tutaj, dla kontrastu z "Spook Country")

Paranoje, paranoje

Wracając ze świątecznej wizytacji rodziców, przywiozłem przy okazji kilka książek.

Ciężka w cholerę „Astronomia popularna” może się kiedyś przyda, a może nie. „Ekologię populacji” kupiłem kiedyś z nadzieją, że przeczytam i może nawet trochę zrozumiem, ale na chęciach się skończyło; to samo mogę na razie powiedzieć o tomie esejów Stephena Jaya Goulda o ewolucji, alem zabrał też. Przywiozłem „Silmarillion”, który raz na jakiś czas warto odświeżyć, tak samo „Hobbita”. Chciałem toto wszystko wrzucić na półki, alem od razu zwątpił.

Przestrzeni półkowej nie ma. Książki niepostrzeżenie i ukradkiem pojawiają się w domu, włażą mi na półki, a następnie udają, że ich nie ma; dopiero kiedy trzeba wygospodarować miejsce na kilka następnych objawia się nieprzyjemny fakt, że nie mam na nie miejsca. Układają się więc piętrami, pokładają nieprzyzwoicie jedna na drugiej, czasem – korzystając z okazji – wślizgują na opróżnione miejsce, nie bacząc bynajmniej, by spocząć obok tomu wcześniejszego czy późniejszego. Stąd chaos. Starałem się kiedyś, by układać cykle obok siebie, jeżeli już nie całego autora; niestety, wszelaki porządek szlag trafił, co najlepiej widać po „Dysfunkcji rzeczywistości”. Dysfunkcja dotknęła i „Dysfunkcję”, już sam nie wiem, których tomów mi brakuje, jeden na pewno utopiłem na spływie, inne pożyczałem bratu, przez chwilę bezczelnie wlazła między nie inna space opera Hamiltona (nowy cykl, heh), trzeba by dokonać jakiegoś remanentu, ustalić braki, nabyć.

Nabyć. Właśnie. Wskutek rozmaitych przejść mniej lub bardziej nieprzyjemnych znaczną część mojego księgozbioru szlag trafił. Teraz czasami odtwarzam, nabywając przy okazji rzeczy bardziej ulubione, jak „Zamieć” Stephensona albo „Czarne oceany” Dukaja; szkopuł w tym, że sam nie bardzo wiem, co mam. „Rozpoznanie wzorca” Gibsona posiadam po raz czwarty, a i to właśnie komuś pożyczyłem. Z czasopismami będzie łatwiej, kiedy je w końcu oddam do oprawienia rocznikami; niestety, książki są pomieszane w stopniu znacznie utrudniającym odnalezienie właściwej. Gdybym miał ich znaczną ilość, łatwiej byłoby to wytłumaczyć, wzdragam się jednak na samą myśl, co będą potrafiły zrobić, gdy się jeszcze trochę rozmnożą. Na razie felietony Clarksona sąsiadują z antologią poezji anglojęzycznej z jednej strony, a ze „Smugą cienia” Conrada z drugiej. Obok poetów stoi „Krwawy baron” Kima Newmana (tom pierwszy, „Anno Dracula”, jest Gdzieś Indziej, tomu trzeciego nikt nie pofatygował się u nas wydać...), Conrad zaś ma zacne towarzystwo w postaci „Procesu” Kafki. I tak ze wszystkim.

Nie wiem zresztą, czy chce mi się to układać. Właściwie, to mógłbym się podpisać pod tym, co o swoich książkach napisał ostatnio Rafał A. Ziemkiewicz: Mam ich całą ścianę, celowo pomieszanych. Rzeczy potrzebne z zupełnie zbędnymi, dobre z badziewiem, małe z dużymi. Kiedy muszę coś przemyśleć, bo na przykład brakuje mi pomysłu, zaczynam szukać jakiejś książki, której od dawna nie zdejmowałem z półki. Zawsze pomaga. U mnie działa to w ten sposób, że zbliżając się do półki ze wzrokiem utkwionym w rzecz upatrzoną (niech będzie, że to „Anarchia, państwo, utopia” Nozicka – najnudniejsza książka, jaką miałem w ręce), nagle spostrzegam obok rzecz inną, która natychmiast zdaje mi się ciekawsza, niż pierwotnie zaplanowana do lektury.

A piszę o książkach, bo przełamałem się wreszcie z niemocy, i udało mi się jakąś zacząć i skończyć. Ostatni raz wydarzenie takie miało miejsce we wrześniu 2008, gdy skonsumowałem (ze znacznym, dodajmy, zadowoleniem) „Kameleona” Kosika; zadałem wtedy wreszcie kłam twierdzeniu, że jak kogoś lubię, to nie podobają mi się jego utwory. Z rozmysłem zostawiłem w domu laptopa i pojechałem na święta odciąć się od komputera, na całe 53,5 h. Przeczytałem w tym czasie „Ślepowidzenie” Petera Wattsa. No i zryłem sobie mózg.

Autora wcześniej nie znałem, jeżeli dobrze miarkuję, „Ślepowidzeniem” MAG zaczął w ogóle go w Polsce wydawać. I dobrze, bo Watts to klasa Dukaja. Może Lema nawet. Traktujcie to jak ostrzeżenie; kto nie lubi supertwardej SF, z bibliografia liczącą 144 pozycje, niech się w ogóle nie tyka. Ale mi weszło aż za dobrze. Kawał dobrej, kosmicznej SF, z pierwszym kontaktem, Obcymi niezrozumiałymi w ryj i totalnie pochrzanionym społeczeństwem przyszłości. O tak. A jeżeli autor wali jeszcze jak w bęben w Twoje osobiste paranoje...

Wspomnienia to nie archiwa historycznych materiałów. Właściwie są... improwizowane. Całą masa rzeczy, które kojarzysz z jakimś zdarzeniem, może być obiektywnie fałszywa, nawet jeśli pamiętasz je bardzo wyraźnie. Mózg ma zabawny nawyk tworzenia montaży, dostawiania szczegółów post factum. To oczywiście nie znaczy, że twoje wspomnienia nie są prawdziwe, rozumiesz? Są szczerym odbiciem twojego ówczesnego sposobu postrzegania świata i wszystkie wspólnie ukształtowały twoje widzenie. Ale to nie fotografie. Raczej obrazy impresjonistyczne. (...)

Widzenie i tak jest w większości oszustwem. Tak naprawdę nie widzimy nic, w wysokiej rozdzielczości jest tylko parę stopni tam, gdzie skupia się oko. Reszta pola to mgła – tylko światło i ruch. Ruch powoduje zogniskowanie. A nasze oczy cały czas latają (...) To się nazywa „ruchy sakadyczne”. Obraz się rozmazuje, bo ruch jest za szybki, żeby mózg nadążył z integrowaniem klatek, więc między przystankami oko sie po prostu wyłącza (...). Mózg wycina puste kadry i montuje materiał, dając mózgowi... złudzenie ciągłości.

Ani przeszłość, ani teraźniejszość. Uwiązani jesteśmy do sensorium zmysłów, ufając temu, co ewolucyjnie nastrojone aparaty zaserwują korze wzrokowej czy słuchowej; a przecież wystarczyłoby lekko przestroić oko czy ucho, przesunąć odbierane częstotliwości, żeby nasz świat zmienił się nie do poznania. Niby wiemy, że pszczoła albo grzechotnik postrzegają inaczej, a jednak tkwimy w zupełnie nieuzasadnionym, antropocentrycznym przekonaniu, że tylko to, co MY widzimy, słyszymy i wąchamy jest światem prawdziwym. A przecież wystarczy zamknąć jedno oko, by plamka ślepa oka, którym teraz patrzymy, wycięła z rzeczywistości jakiś jej kawałek. Wiemy, że mózg oszukuje naszą świadomość, zbudowaliśmy przecież telewizory i odtwarzacze mp3, by wygodnie dostosować niedoskonałość technologii do niedoskonałości naszych mózgów. Obraz i dźwięk samplowany na nasz obraz i podobieństwo – przez nas; ale czy rzeczywistość jest równie łaskawa?

Nie ufam pamięci za grosz; zanim nazwiecie mnie paranoikiem, spróbujcie sobie przypomnieć przeszłość, a jeśli macie jakieś zapiski, pamiętniki, blogi, skonfrontujcie je z odtworzonym dziś wyobrażeniem. Poczytajcie o pamięci. A kiedy już uwierzycie, powiem Wam: to nie wszystko. Rzeczywistość - to dopiero oszustwo. Patrzę na ścianę i widzę kolor pomarańczowy, długość fali tak mniej więcej 560-570 nm; ekstra, fajnie, że widzimy wszystko pomiędzy 300 a 700 nm. A gdyby jednak trochę w górę, w podczerwień? Jak wyglądałby mój pokój? Dotykam chropowatej faktury, i zastanawiam się, czy mając inaczej ustawioną czułość opuszki palca, czułbym delikatną śliskość jedwabiu, a może raczej tarkę. Unerwienie: czy wiecie, jaką „czułość” ma górna część waszej stopy? Rozdzielczość powyżej jednego centymetra. Wzrok mówi, gdzie kłujecie się szpilką, to tylko oko podpowiada, gdzie macie czuć ukłucie. Stopie – w obrębie centymetra – jest wszystko jedno. I tak ze wszystkim. Świadomość, postrzeganie, BYT, jakim go znamy - to bardzo krótka kołderka. Zresztą: nie kołderka, raczej coś w rodzaju postrzępionej firany. Watts pisze o tym, jak w jej oczka potrafią wleźć Obcy, jak mogą się z nami bawić, machać do nas, szyderczo wykrzywieni, pomiędzy jednym mrugnięciem mózgu a drugim. A mi się od dawna wydaje, że nie potrzeba do tego obcej inteligencji Wyć mi się chce i walić łbem w ścianę, za to, że ona jest TYLKO taka, jaką ją widzę, słyszę, omiatam językiem i przykładam nozdrza, i nic ponadto. Tkwiąc uparcie przy własnej logice, przy własnych zmysłach, przy własnej świadomości – oszukujemy się sami.

Wiem tyle, że oszustwu nie przeciwdziałają 3,4-metylenodioksymetamfetamina, metylobenzoiloekgonina, tetrahydrokannabinol, etanol, diazepam, tiopental, no i znowu etanol, zwłaszcza etanol. Trzeźwieję, a świat wraca do swych utartych ścieżek.

Rzeczywistość jest jednak podejrzana z definicji.

Ewolucja nie przewiduje. Skomplikowana maszyneria zaczyna żyć własnym życiem. Mózgi oszukują. Wykształca się pętla sprzężenia zwrotnego stabilizująca rytm pracy serca, a potem natrafia na pokusę rytmu i muzyki. Niepokoje wywoływane przez obrazy fraktalne, czy algorytmy wykorzystywane do wyboru miejsca zamieszkania, metastyzują się w sztukę. Podniety, na które trzeba było kiedyś zapracować, wykazując się sprawnością, teraz mogą pochodzić z bezproduktywnej introspekcji. Z biliona receptorów dopaminy nieproszona powstaje estetyka i cały system przestaje już modelować organizm. Zaczyna się modelować sam proces modelowania. Pożera coraz więcej zasobów obliczeniowych, zatyka się nieskończonymi rekurencjami i nic niewnoszącymi symulacjami. (...) Metaprocesy rozmnażają się jak rak, potem się budzą i zaczynają mówić o sobie „ja”.

Dzień dobry Państwu, to ja i Wy.


Peter Watts Ślepowidzenie, Wyd. MAG, Warszawa 2008

wtorek, 10 lutego 2009

Rycerz, świr i cały chaos świata

Przyznaję się ze wstydem: wyszedłem z kina.

Pierwsze spotkanie Bruce'a Wayne'a z Harveyem Dentem znudziło mnie doszczętnie; siódme ziewnięcie skłoniło mnie do zatroszczenia się o własną szczękę i po tych dwudziestu minutach ewakuowałem się z sali. Błąd? Może tak, może nie; chyba trzeba było obejrzeć „Mrocznego rycerza” wieczorem, w domu i samemu.

To bardzo ciężki i smutny film. Moja przyjaciółka twierdzi, że gdyby nie świadomość, że mamy do czynienia z komiksem, „Dark Knight” ze swoją przerażającym brakiem nadziei byłby nie do zniesienia. Widzowi jako resztka oparcia towarzyszy bowiem pamięć, że mamy w końcu do czynienia z Batmanem, i że to nie dzieje się naprawdę. Nie jestem jednak do końca pewien, ponieważ są w „Mrocznym rycerzu” sceny przerażająco realistyczne, jak choćby napad Batmana i jego szajki na bank, nakręcony w stylu „Gorączki” Michaela Manna. Co tam; Joker jest przerażająco realistyczny.

Paradoks? Nie. Przez cały film łapałem się na zastanawianiu się, jak naprawdę wygląda Hugh Ledger. Do ciężkiej cholery, dopiero poniewczasie ze zdziwieniem dowiedziałem się, że widziałem go przecież w „Nieustraszonych braciach Grimm”! Pod groteskowym, histerycznym, smutnym makijażem Jokera nie ma aktora. Joker ukradł film, tak jak Jack Nicholson ukradł Jokera w pierwszym Batmanie. W dziele Burtona oglądaliśmy nie kreowaną postać, ale starego dobrego Jacka; w „Mrocznym Rycerzu” Hugh Ledger zatracił się w roli, stworzył Jokera ostatecznego, kto wie, czy nie jedną z najlepszych roli w historii kina ever. Joker jest przerażający w swoich tikach, natręctwach, w konsekwentnym szaleństwie. Jestem emisariuszem chaosu, powiada Joker w najważniejszej scenie filmu, ja nie planuję, nie przewiduję, sprawiam tylko, że rzeczy się dzieją.

To miasto będzie należeć do mnie i do Batmana, powiada gdzie indziej z zadowoleniem. Ale to nie jest opozycja dobra i zła, tylko porządku i chaosu. Joker jest nieprzewidywalny: jednego dnia może zrzucić na Gotham City kilka ton róż, a nazajutrz wysadzić wszystkie przedszkola, i tym różni się od mafii. Skojarzył mi się ostatni „Batman” z „Podziemnym kręgiem” Finchera, jednak Joker różni się od Tylera Durdena. Ten ostatni kontestuje określony system, a jego działania w końcu w coś są przecież wymierzone; chaos z podtekstem, można rzec. Joker jest jak pusta otchłań, gotowa wydalić z siebie najdziwaczniejszą zbrodnię bez przyczyny, bez systemu, bez najmniejszego uzasadnienia.

W „Mrocznym Rycerzu” najmniej potrzebny okazuje się Batman. Jeżeli dobrze rozumiem zamysł reżysera, jego zamiarem było ukazanie Bruce'a Wayne'a jako postaci rozdartej pomiędzy poczuciem sprawiedliwości i przymusem obowiązku, a chęcią zrzucenia swojego brzemienia na kogoś innego. Najlepiej na Harveya Denta. Oto nowy bohater Gotham, powiada Wayne, oto ktoś, kto rzuci wyzwanie złu z otwartą przyłbicą i w majestacie prawa. Cóż, gdy Joker krzyżuje mu plany wygodnej emerytury; jego wojna z Batmanem odwraca sympatię miasta od mściciela w masce, a z prokuratora okręgowego czyni potwora. Do tego wszystko ładnie podsumowane kodą o mrocznym rycerzu, cóż z tego, gdy nieprzekonująco zagrane.

Czy właściwie: wygrane. Tu dygresja osobista: zdarzyło mi się kiedyś związać się z pewną panią, grywającą po nędznych teatrach, stąd słyszałem o wygraniu roli. W aktorskim żargonie oznacza to podobno wyciśnięcie z postaci wszystkiego, co się da. W tym sensie Ledger dał z siebie jeszcze więcej. Czy dlatego potrzebował więcej środków nasennych i przeciwbólowych, niż był w stanie znieść?

Niestety; ani Christian Bale jako Batman, ani Aaron Eckhart jako Dent nie zbliżyli się nawet poziomem do gry aktorskiej Ledgera. To pewnie przekleństwo – zagrać w jednym filmie obok kogoś, kto zwyczajnie wymiata. A może jednak kiepski casting? Maggie Gyllenhaal, cóż, jest fajną dziewczyną z sąsiedztwa, ale ani się nie umywa do Nicole Kidman ani innej Kim Basinger czy Michelle Pfeiffer. Już nie wiem nawet, czy nawet Katie Holmes nie była lepsza w głównej roli kobiecej, aczkolwiek „Batman Begins” obejrzałem okiem prawym, a wypuściłem uchem lewym; na synapsach osiadło niewiele. Ciekawe zresztą, że Christopher Nolan swojego drugiego „Batmana” zrobił lepiej, niż pierwszego, odwrotnie niż Tim Burton.

Cóż więcej mogę dodać. Urzekł mnie „Mroczny Rycerz” w kilku momentach wizualnie, ot, choćby wtedy, gdy Wayne z wiernym Alfredem wychodzą z ogromnej sali, w której parkowany jest batmobil i składowane inne zabawki, a światło gaśnie za nimi w rytm ich kroków. Mógłbym dodać, że Freeman, Caine i Oldman w rolach prawdziwie drugoplanowych nie schodzą poniżej swojego poziomu. I że trzymam kciuki za pośmiertnego Oscara dla Ledgera.

Lecz przede wszystkim: „Mroczny Rycerz” jest jednym z lepszych filmów, jakie widziałem. Nie mieści sie w pierwszej dziesiątce, co do dwudziestki może bym się zastanawiał, ale w pięćdziesiątce ma miejsce pewne, i to nie na samym końcu.


Mroczny Rycerz (The Dark Knight) Scenariusz i reżyseria: Christopher Nolan. USA 2008