środa, 11 lutego 2009

Tak samo, tylko gorzej


Skończyłem wreszcie „W kraju agentów”. I niestety, zawiodłem się.

Kiedyś napisałem w recenzji, że są autorzy, którzy piszą cały czas jedną i tę samą książkę. Nie ma w tym nic dziwnego; te same pasje, obsesje i lęki potrafią zainstalować się w człowieku dosyć trwale. Nie dam sobie uciąć głowy, ale zdaje mi się, że było to przy okazji powieści „Wszystkie jutra” Gibsona, którą omawiałem dla NF. Jeżeli dobrze pamiętam, napisałem tam również, że kopiowanie własnych utworów wybitnych pozwala stworzyć książkę niezłą.

Właściwie to samo mógłbym napisać i teraz, z tym zastrzeżeniem, że „W kraju agentów” jest powieścią co najwyżej przeciętną. Szkoda, że po doskonałym „Rozpoznaniu wzorca” Gibson postanowił napisać tę samą książkę jeszcze raz, ale gorzej.

Mamy w „Spook country” dokładną kalkę poprzednio opowiedzianej historii. Główna bohaterka, wolny strzelec (dziennikarka, która kiedyś była wokalistką rockową, zamiast specjalistki od reklamy, ale co za różnica) zgłębia tajniki nowego rodzaju sztuki (wirtualne instalacje, a nie ultrakrótkrótkometrażowe, oniryczne filmy, co nie ma znaczenia dla akcji) i wpada w ten sposób na rozmaite agencje, które interesują się ich tajnikami dla swoich celów (agencje reklamowe pozostały, autor dołożył za to światek byłych agentów wywiadu). Dużo high-techu, koniecznie z markami producentów, dekadenccy artyści z Europy i nylonowe kurtki. Tyle, że „W kraju agentów” niewiele z tego wynika.

„Rozpoznanie wzorca” poruszyło mnie, ponieważ jest autentyczne w swoim poszukiwaniu autentyczności. Cayce Pollard usiłuje dociec znaczeń, ukrytych w emefach, dyskutuje o ich interpretacji, wreszcie rzuca się w poszukiwanie ich twórcy, ponieważ są one TWORZONE, a nie ZAPROJEKTOWANE. Produkt wyklucza autentyczność, powiada Gibson, i ta opozycja jest kluczem do zrozumienia przewodniej myśli "Pattern recognition". Cayce i jej przyjaciele emocjonują się emefami, budują instalacje ze starych ZX-Spectrum albo kręcą filmy dokumentalne w postsowieckiej głuszy, bo nie ma nic bardziej prawdziwego, niż porządna pasja. Poza nią pozostaje tylko projektowanie, wytwarzanie i konsumowanie produktów.

Druga rzecz, że poprzednią książkę Gibsona przeczytałem w odpowiednim momencie, ponieważ jest to powieść pokoleniowa - o trzydziestolatkach dla trzydziestolatków. Bohaterowie „Rozpoznania wzorca” wprawdzie zdążyli jakoś się w życiu urządzić, mają pracę, kariery, ale rzadko kiedy poukładane sprawy osobiste. Nie ma znaczenia, że akcja rozpoczyna się w Stanach; autor w uniwersalny sposób potrafił oddać, w jaki sposób potrafią się czuć ludzie, którzy zdążyli już zrealizować swoje plany, ale niekoniecznie marzenia.

„Rozpoznanie wzorca” wymyka się poza obyczajowo-sensacyjną fabułę, ponieważ co w tej książce ważne i istotne, bierze się z wyjścia poza banalną historię, którą ona pozornie opowiada. Szkoda, że „Spook country” nie broni się w ten sam sposób.

Czytałem wprawdzie w recenzjach, że Gibson porusza temat życia w Ameryce po zamachach 11 września, zawieszeniu części praw, inwigilacji obywateli i związanych z tym fobii. Tytuł miał rzekomo oddawać atmosferę strachu przed byciem szpiegowanym, podsłuchiwanym, podglądanym przez podejrzliwe tajne służby. Jeżeli tak, to krytycy czytali inna książkę. Owszem; osią akcji jest spisek i kontrspisek, obserwowanie obserwowanych, sztuka konspiracji i dezinformacji, lecz nie widzę tak naprawdę politycznych konotacji, zaserwowanych przez wydawcę na tylnej stronie okładki. Kto chce zobaczyć, w jak obłędny sposób taką paranoję można oddać, niech obejrzy „Rozmowę” z Genem Hackmanem, nakręconą w latach 70, niedługo po aferze Watergate.

Mam wrażenie, że Gibson znów miał zamiar napisać o poszukiwaniu własnego miejsca w życiu. Tym razem główną bohaterką autor uczynił byłą gwiazdę rocka, która usiłuje się odnaleźć po rozpadzie swojej popularnej kapeli. Niestety, autor nie potrafił z wątku Hollis Henry wyciągnąć dostatecznie dużo, by mnie poruszyć.

Znacznie ciekawsze są fragmenty, w których pojawia się Milgrim, uzależniony od psychotropów poliglota, porwany przez niewiadomą organizację dla jej własnych, niejasnych celów. Ale „Spook country” ratuje tak naprawdę nastoletni Tito i jego rozliczna rodzina kubańskich emigrantów, w niewyjaśniony sposób powiązana z DGI i KGB. Nieuchwytna mafia, żyjąca w Stanach pod powierzchnią zdarzeń, wyznająca kubańską odmianę voodoo i szkolona od dzieciństwa przez Rosjan w sztuce fałszerstwa, szpiegostwa, przemytu i konspiracji. Kiedy Tito wkracza do akcji, drzwi otwiera mu Papa Legba, a Ogoun kieruje jego bronią; kto czytał Trylogię z Ciągu, tego nie zdziwi fascynacja Gibsona wszystkimi loa. Wplecenie tego wątku w "Spook country" po prostu zwala z nóg; gdybym miał nieszczęście byc pisarzem, zjadłbym klawiaturę z zazdrości.

Cóż jeszcze. Tak samo jak z poprzednim Gibsonem, żeby skończyć „W kraju agentów” potrzebowałem kilku podejść do lektury. „Rozpoznanie wzorca” w pewnym momencie pochłonęło mnie jednak bez reszty, a „Spook country” doczytałem trochę z obowiązku. No powiedzmy, że tak z 50 stron przed końcem chciałem już sprawdzić, jak się skończy i na czym polega intryga; różnica jednak jest. Żeby było śmieszniej, lekturę ostatniej powieści Gibsona stanowczo odradzał mi kiedyś jej tłumacz. Robert Szmidt podawał „Spook country” jako przykład książki niechlujnie napisanej o niczym (ja w ramach rewanżu pokażę mu przy okazji, jak niechlujnie ją przetłumaczył). Tak daleko bym się jednak nie posuwał.

Nie przestanę też czytać Gibsona, to jasne. Nie do końca zgadzam się z Markiem Oramusem, który napisał kiedyś o „Neuromancerze” jako o książce, która cyberpunk zdefiniowała i wyczerpała jednocześnie. Znamienne jednak, że w swoich kolejnych książkach samotnik z Vancouver (który kiedyś zapewniał, że nie ma w domu internetu) odchodzi od fantastycznego sztafażu; wystarczy porównać jego pierwszą i drugą trylogię. W „Rozpoznaniu wzorca” za element fantastycznonaukowy można od biedy uznać niezwykłe zdolności (czy też ułomności, bo ma ona dwie strony) Cayce Pollard; w „Spook country” zabrakło i tego. Podoba mi się natomiast, że począwszy od „Idoru” (środkowy tom drugiej trylogii) autor „Światła wirtualnego” zaczął poświęcać więcej uwagi temu, w jaki sposób natychmiastowy dostęp do informacji, z jego wszystkimi zaletami i wadami, zmieni nasze życie.

To swoisty paradoks: gdy w roku 1984 Gibson wydał „Neuromancera”, pecety raczkowały, Macintosh właśnie się rodził, a Windows (jako nakładka na MS-DOS) właśnie był pisany. Komputer osobisty dla przeciętnego Smitha (bo nie Kowalskiego...) - jako zwykły sprzęt domowy - marketingowo tkwił jeszcze w obszarze rynkowej nieoznaczoności. Nie było wiadomo, czy zatrzyma się w obszarze zabawki albo gadżetu, czy też okaże się kiedyś niezbędny nie tylko do pracy, ale i rozrywki, komunikacji ze światem i czego tam jeszcze. I w tym miejscu pojawia się gość, fantazjujący o wirtualnej rzeczywistości. W pewien sposób Gibson współtworzył więc nasz informatyczny świat, nie w ten sposób, że sam coś zaprojektował czy wynalazł, ale dlatego, że czytali jego książki rozmaici pasjonaci, którzy pracowali i nad pecetami, i nad makiem, i udoskonalali net...

Miałem wtedy osiem lat, i komputera oczywiście jeszcze nie miałem. Minęło lat dwadzieścia pięć; jako człowiek majętny a leniwy, rozmyślam nad zakupem trzeciego komputera – netbooka tym razem - bo nie chce mi się dzień w dzień targać do pracy ledwie 3,5 kilogramowej Toshiby. Ale VR w powszechnym użyciu jak nie ma, tak nie ma. W sumie więc chwała Gibsonowi za to, że w pewnym momencie mniej zaczął się zajmować efektownymi opisami błyskających czerwienią trójkącików, jakie symbolizować miały wirusa, a bardziej sposobem, w jaki będzie funkcjonowało przyszłe społeczeństwo informatyczne, z jego wszystkimi dobrodziejstwami i zagrożeniami. Myślę więc – a może tylko mam nadzieję - że Gibson nie powiedział nam jeszcze ostatniego słowa.


Willaim Gibson Spook Country. W kraju agentów. Tłum. Robert J. Szmidt. Wyd. Książnica 2008.

Gibson Reloaded

Gdzieś po drodze do przeczytania „Rozpoznania wzorca” zamierzałem po prostu rzucić książką o ścianę. Bodaj tylko mój wyrobiony szacunek dla słowa pisanego ocalił Gibsona przed rolą pocisku; powiedzmy, że było to apogeum moich wysiłków na rzecz niezapoznania się z najnowszą powieścią samotnika z Vancouver.

W momencie tym znałem się z „Rozpoznaniem wzorca” już dość nieźle. O książce usłyszałem na długo przed tym, zanim się pojawiła w Polsce, choć, oczywiście, nie zaraz po jej ukazaniu za oceanem. Serdeczny mój przyjaciel pracujący w Zysku i S-ce doniósł mi kiedyś podekscytowany, że wydawnictwo kupiło prawa i Gibson jest już w tłumaczeniu. Dalej przyjaciel ów reklamował mi „Rozpoznanie wzorca” jako wydarzenie literackie roku w Stanach, cytując opinie już to „Washington Post”, już to „New Yorkera”. Nie wymagało to nawet z jego strony wielkiego wysiłku, miał mnie bowiem za miłośnika prozy Gibsona (co jest prawdą), aczkolwiek z góry zastrzegał, że rzecz jest inna niż powieści i opowiadania wydane dotąd w Polsce.

Dalej, mając mnie za znawcę twórczości autora „Neuromancera” (co zresztą też jest prawdą), Daras zaproponował mi napisanie recenzji, a nawet dostarczył w tym celu tak zwane szczotki, czyli wydruk po korekcie i z naniesioną drugą redakcją. Recenzję ową miałem napisać dla „Nowej Fantastyki”, a rzeczone szczotki miały zagwarantować że nie ukaże się ona, jak przysłowiowa musztarda po obiedzie, w pół roku po ukazaniu się książki. Na me obiekcje, że z pisemkiem owym już nie współpracuję, a nawet nie wiem, kto teraz odpowiada za publicystykę, druh mój niezrażony obiecał, że moce wydawnicze stoją za mną i on jako przedstawiciel Zyska zażyczy sobie, żeby dzieło to przeznaczono do zrecenzowania mnie. Tak tedy zabrałem się do czytania.

Szło mi jednak niemrawo. Zdążyłem doczytać, bez nadmiernej zresztą ekscytacji, gdzieś tak do 30 strony, gdy w wyniku pożałowania godnego incydentu szczotki się spaliły. Sprawa recenzji zatem przycichła, gdyż drugich szczotek przyjaciel mój oczywiście nie miał. Przypominam sobie jakby przez mgłę, że przy okazji któregoś tam z rzędu świętowania, że żyję, padła bodaj z ust druha mego szlachetna propozycja, że prześle mi plik z „Rozpoznaniem wzorca” mailem, co jednak okazało się niewykonalne z tej prostej przyczyny, że pożałowania godny incydent pochłonął również mój komputer. Tymczasem powieść wreszcie pojawiła się w księgarniach, ale jakoś nie miałem wielkiej ochoty jej nabywać, tym bardziej, że zmuszony byłem (nadal jestem) do uzupełnienia 90% stanu mej biblioteki. Jednakże Dariusz nie dawał za wygraną, i wiedziony tajemnym imperatywem, Gibsona mi po prostu pod jakimś pretekstem podarował.

Kolejne wysiłki na rzecz przebrnięcia przez przedmiot tej opowieści zakończyły się niepowodzeniem, tym razem bodaj na stronie 40. Gotów byłem już, jak wspomniałem, zwyczajnie cisnąć książką o ścianę, alem się powstrzymał; po namyśle stwierdzam, że bardziej jednak odwiodło mnie poczucie winy – jakoś tak prezentem, ofiarowanym ze szczerego serca, nie wypada. Nie chciałem się poza tym zbliżać do poziomu moich przyjaciół, rozgrywających na pewnej imprezie mecz którymś tam tomem „Harrego Pottera”. Do dziś zresztą takiemu jednemu poganiaczowi lemurów zdarza się nucić na melodię kibicowskiej przyśpiewki:: Dawaj Pottera! Ostrowski, dawaj Pottera! Daaawaj Potteeeeeraaa! Ale ja w sumie nie o tym. Dzielnie opierając się zatem zapoznaniu z „Rozpoznaniem wzorca” podarowałem go swojej narzeczonej, nie wykluczając zresztą, że w bliżej nieokreślonej przyszłości książkę sobie od niej pożyczę celem pobieżnego przynajmniej zapoznania się z treścią. Jednakowoż szansa zrealizowania się tego scenariusza, jak mi się wydawało, zmalała dość wyraźnie, gdy narzeczona stała się nagle eks-narzeczoną.

Właścicielem powieści stałem się po raz trzeci i ostatni jak dotąd, gdy oddawszy Zyskowi jakieś usługi (zdaje się, żem wtedy poprawiał tłumaczenie po panu Łozińskim) upoważniony zostałem do pobrania za nie wynagrodzenia w książkach. Zamówiłem zatem rozmaite pozycje, po czym wyszło na jaw, że jedną z nich już posiadam. Cóż było robić. Karma, los, przeznaczenie, nazywajcie to jak chcecie. Wziąłem sobie to nieszczęsne „Rozpoznanie wzorca”. Czy muszę wyjaśniać, że lektura dalej szła mi jak po grudzie?

Na swoje wytłumaczenie muszę jednak podać, że nowy Gibson nie jest łatwy w czytaniu. Irytują częste drobiazgowe opisy, jak ubrani są bohaterowie. Autor konsekwentnie i z uporem godnym lepszej sprawy brnie w szczegóły na temat kroju i tkaniny, sypie nazwami projektantów i podaje nazwy mniej lub bardziej wytwornych butików. Jeżeli w powieści się akurat pali i pije, to oczywiście natychmiast znamy marki papierosów, alkoholi i innych napojów chłodzących. Podobnie ze wszelkiego rodzaju gadżetami. Jeżeli bohaterka używa komputera, to okazuje się być nim akurat Mac (konkretnie Cube, jakby kto pytał), padają w powieści marki ekspresów do kawy, zapalniczek, i tak dalej. To samo, oczywiście, dotyczy wszelkiego rodzaju lokali, kawiarenek, restauracji; opisane zostaje wszystko, ze szczegółami menu i wystroju, brak bodaj tylko adresów mailowych i numerów telefonów. Product placement pełną gębą, przewodnik po trendach i modach dla post-yuppie. Ale na szczęście nie o tym jest ta książka.

Z akcją też nienajlepiej. Główna bohaterka, Cayce Pollard, najchętniej nie wyłaziłaby z netu. Połowa istotnych dialogów składa się z wymienianych maili. Cayce niby służbowo podróżuje do Londynu, niby załatwia sprawy zawodowe, ale cały czas wolny poświęca na śledzenie postów na ulubionym forum. Napotykani ludzie niewiele tak naprawdę dla niej znaczą, bo nigdy nie wejdzie w nimi w tak intymny związek, jak ze znajomymi userami. To z nimi potrafi szczerze i otwarcie rozmawiać, oni są dla niej prawdziwymi, choć tylko dwuwymiarowymi przyjaciółmi. Więc akcji może nie być, zastąpią ją maile i wpisy. Książka złożona z cyfrowej korespondencji: cóż to odkrycie! Jakie nowatorstwo formalne! Samotność w sieci, uzależnienie od netu, niepotrzebne skreślić? Na szczęście, nie o tym jest ta książka.

Jeszcze gorzej, gdy chodzi o przedmiot fascynacji Cayce, jej najlepszego przyjaciela z forum WParkęUbranego, Mamy Anarchii i innych. FETYSZ:EMEFY:FORUM to miejsce, w którym spotykają się znawcy i miłośnicy emefów, krótkich filmików puszczanych w net przez anonimowego twórcę. Poszczególne segmenty wyglądają czasem na pojedyncze etiudy, czasem na fragmenty większej całości, nigdy jednak nie dają jasnych wskazówek na temat miejsca i czasu swojego powstania. Niekiedy emefy sprowadzają się wręcz do jednego długiego ujęcia, jednego najazdu kamery na twarz, jednego gestu, jednej postaci. Ale na F:E:F ścierają się z zajadłością zwolennicy setek interpretacji, glosatorzy i zwolennicy alternatywnego montażu. Szkoła kompletystów zwalcza argumenty szkoły progresistów powołując się na francuskich filozofów. Problem w tym, że autorowi powieści łatwo obwołać emefy arcydziełem, trudniej przekonać czytelnika o jego wyjątkowości tekstem. Gibsonowi idzie to niesporo, zupełnie jakby miał udowodnić, że bohater jego powieści jest na przykład matematycznym geniuszem. Więc dowiadujemy się trochę o emefach, jak wyglądają, jakie robią na widzach wrażenie, wreszcie – nawet - jak się je tworzy, ale czytelnik kwituje te wysiłki wzruszeniem ramion. Cóż, emefy to pewnie jakieś artystyczne ultrakrótkometrażówki, spodziewam się, że w sieci można znaleźć takich pełno (kto chętny, niech sprawdza). Na szczęście nie o filmie amatorskim jest ta książka.

Nie mogę natomiast napisać, że „Rozpoznanie wzorca” nie przypomina poprzednich powieści Gibsona; jest wprost przeciwnie. Pewne tematy, obsesje, pragnienia tkwią w autorach trwale, to i wyłażą przy byle okazji. Autor „Neuromancera” nie jest tu wyjątkiem. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że Gibson od 1984 roku pisze na nowo tę samą powieść, stopniowo odzierając ją z kolejnych elementów fantastycznego sztafażu. O scenariuszu do „Johny’ego Mnemonica” nie wspominam celowo, bo dość bezpośrednie przełożenie języka powieści na język obrazu nie zakończyło się sukcesem, natomiast opowiadania Gibsona – zebrane u nas w tomie, nomen omen, „Johny Mnemonic” – wyglądają prawie bez wyjątku na szkice do powieści, wprawki pewnych scen i postaci, które zresztą niejednokrotnie zdarzało się Gibsonowi wykorzystywać. Natomiast dwa zakończone do tej pory cykle powieściowe Gibsona wyraźnie zdradzają, że autor ten porusza się w tym samym kręgu zainteresowań, najwyżej zmieniając ich punkt ciężkości w konkretnej powieści. Trylogia z Ciągu, przypominam, podejmowała temat wysokich SI, obecnych także w trylogii drugiej, słabiej obudowanej fantastycznym oporządzeniem, co zresztą nie oznacza, że dużo gorszej. Druga trylogia eksploatowała temat funkcjonowania (albo raczej dezorganizacji) społeczeństwa informatycznego. Jej druga i trzecia część, „Idoru” i „Wszystkie jutra” wiodą nas z kolei prosto ku „Rozpoznaniu wzorca”. CayceP posiada umiejętność, która w powiela pomysł pojawiający się po raz pierwszy w „Idoru”. Cayce umie mianowicie od jednego spojrzenia ocenić, czy logo lub znak towarowy odniesie rynkowy sukces. Tytułowe „Rozpoznanie wzorca” jest więc umiejętnością pozaświadomego odczytania siły oddziaływania znaku; Cayce potrafi to zresztą aż za dobrze, bo niektóre loga uderzają ją z siłą młota. Nasza bohaterka ma więc czasem problemy z przejściem przez zwykły pasaż handlowy. W „Idoru” i „Wszystkich jutrach” mieliśmy tą zdolność podniesioną do n-tej potęgi, a bohaterowie nią obdarzeni potrafili wyławiać z wszechświata informacji pozornie niezwiązane ze sobą fakty i przewidywać na ich podstawie zmianę ogólnoświatowych trendów w wybranej dziedzinie. A zatem kolejna redukcja elementu fantastycznego, tym razem już (prawie) do zera. „Rozpoznanie wzorca” oznacza też odwrót czasowy; akcja powieści rozgrywa się współcześnie w Londynie, Tokio, Moskwie. I tak to Gibson zakończył swój odwrót od science fiction.

Mimo jednak, że mamy do czynienia z powieścią współczesną, to nie podlega jednak wątpliwości, że mamy do czynienia z autorem „Grafa Zero”. Po staremu bohaterowie Gibsona są wolnymi strzelcami, nie za bardzo radzącymi sobie z rutynową pracą w zespole. Kolejny raz autor serwuje nam opisy wszelkich możliwych detali ubioru, wystroju wnętrz i rozmaitych gadżetów, jakby mu za to płacili. Pozostając przy ubraniach, miło zauważyć, że pozostaje Gibson nylonowym fetyszystą; w każdej powieści autora „Neuromancera” prędzej czy później pojawia się bohater lub częściej nawet bohaterka ubrana w nylonową kurtkę. Ważniejsze zresztą, że tak jak w ostatnich co najmniej czterech powieściach Gibsona znajdziemy wnikliwą analizę funkcjonowania społeczeństwa informatycznego, jakie swoimi pierwszymi, stricte cyberpunkowymi książkami autor w pewnym stopniu pomagał kształtować.

I tędy wiedzie droga do zrozumienia, o czym jest ta książka, a przez rozpoznanie – podziw dla autora. Gibson właśnie przekroczył granicę, bardzo trudną do osiągnięcia przez pisarzy SF i fantasy, poza którą literatura przestaje się już dzielić na popularną i wysoką – jest tylko dobra.

Rozpoznanie wzorca” jest opowieścią o tęsknocie za autentycznością, tak trudną do odnalezienia we współczesnym świecie. Klucz do ostatniej powieści Gibsona wiedzie właśnie przez odrzucenie wszystkiego tego, o czym ona z pozoru opowiada. W zderzeniu z mrowiem otaczających nas przedmiotów bierze się pragnienie obcowania z czymś – czymkolwiek – prawdziwym, autentycznym. Produkt wyklucza autentyczność, zdaje się powiadać Gibson ustami swojej bohaterki, na co dzień poruszającej się w rzeczywistości zaprojektowanej równie starannie jak nowe logo, które firma reklamowa przedstawia jej do akceptacji. Emefy są tworzone, nie zaprojektowane, i na tym tak naprawdę polega ich siła. Damien, przyjaciel Cayce, kręci filmy dokumentalne w postsowieckiej dziczy. Inny z bohaterów, Wojtek, mozolnie tworzy działo sztuki ze skupowanych stareńkich ZX-81 Spectrum, w wolnych chwilach pomagając przyjacielowi sprzedawać kolekcjonerom archaiczne mechaniczne kalkulatory. Nic bardziej autentycznego niż obsesja lub fobia. Emefy to jeden z jej przedmiotów, w istocie równie dobry, jak każdy inny. Dla Cayce segmenty realizują drugi człon opozycji: wymyślone – stworzone. Bohaterka „Rozpoznania wzorca” potrafi dostrzec siłę, czasami nazbyt brutalną, tkwiącą w kilku pozornie niedbałych pociągnięciach pędzelkiem, nie jest ona jednak autentyczna. Tę maja emefy; jest to powód zainteresowania tak wielu osób, rozsianych po całym świecie, ale i przekleństwo segmentów. Tutaj bowiem pojawia się drugi wyróżnik wyjątkowości dzieł nieznanego twórcy: marketingowo-reklamowa machina dąży do poznania sekretu ich mocy i manipulowania ją - w swoich celach. W pewnym momencie Cayce zdaje sobie sprawę, że jej pragnienie poznania anonimowego artysty jest wykorzystywane i właśnie zaczęła pracować dla kogoś, kto chce przejąć emefy dla własnej korzyści. Mimo to nie rezygnuje z prób dotarcia do ich twórcy. Doskonała jest scena, gdy Cayce wyznaje prawdę WParkęUbranemu, który, rzecz jasna, doskonale ją rozumie i popiera. Znają się tylko z sieci, w realnym życiu nigdy się nie spotkali, ba, Cayce w pewnej chwili czuje się skrępowana, gdy musi zapytać WParkęUbranego o imię. Ale łączy ich jedyna autentyczna rzecz w ich życiu: obsesja na punkcie emefów. Poza nią pozostaje tylko projektowanie, wytwarzanie i konsumowanie produktów, więc Cayce stara się znaleźć w tym świecie jak może: unika pewnych pasaży handlowych, odziera ubrania z metek i chodzi na pilates.

I tutaj dochodzimy do problemu z odnalezieniem własnej tożsamości w domu towarowym. Na początku lat 90. ubiegłego wieku, pewien filozof przyrównał społeczeństwo liberalne do domu towarowego idei. Mamy wiek XXI i pozostał nam już tylko dom towarowy. Idee przeminęły wraz z wiekiem XX. Ogłoszono triumfalnie koniec historii, co większość przyjęła z niejaką ulgą, bo nie trzeba już posiadać poglądów, skoro i tak wszystkie są nijakie. Cóż nam zostało po śmierci Boga, wyższych ideałów, honoru, bezinteresownych uczuć, w zatłoczonych miastach, pod kwaśnymi deszczami, prócz pań i panów z reklamówek, głoszących keksy, budynie i smary jako przyjście Królestwa Niebieskiego? - retorycznie pytał kiedyś Lem. Więc pozostaje wybór między Pepsi a Coca-Colą, Adidasem a Nike, i może czasem decyzja, gdzie pojechać na wakacje. To smutna prawda, która stosuje się również do bohaterów „Rozpoznania wzorca”: oni nie mają dokąd uciec przed ekspresami do kawy Brauna, gazetkami pokładowymi w samolocie i hotelowymi śniadaniami. Niektórym jeszcze przeszkadza nieuchwytne wrażenie smaku, dotyku otaczającego nas plastiku, i kolory, które wszędzie wyglądają jakby dobierano je przy świetle jarzeniówek... Wszędzie jet lag.

Cayce się broni, Cayce się nie poddaje. Ale to nie jest powieść tylko o niej, ona jest także o mnie.

Nic na to nie poradzę: „Rozpoznanie wzorca” jest dla mnie książką pokoleniową. Nie sądzę, żeby Gibson mógł nią dotrzeć do nastolatka: to jednak nie te same lęki, pragnienia, suma doświadczeń. Żeby sobie porządną obsesję wyhodować, potrzeba czasu. Mimo wszelkich różnic kulturowych lepiej rozumiem Cayce, niż kolegów mojego brata. Nie ta trauma (Cayce straciła ojca w zamachu na WTC), nie ten poziom życia, wreszcie – jet lag to ja mam najwyżej wracając z konwentu, a nie z Japonii, ale jednak podobne pytania. Radzimy sobie w świecie techniki i techników nieporównanie lepiej niż nasi rodzice, ale pozbawieni jesteśmy dobrodziejstwa, jakim być może byłaby umiejętność młodszych, zdolność beztroskiego życia między półkami pełnymi towaru. To nie zarzut. Oni mają swoje pokoleniowe doznania i związaną z nimi literaturę, dla nas mniej pewnie zrozumiałą, niż transmisja obrad Sejmu. Za 10 lat ktoś napisze, znów dla nas, powieść taką jak choćby „Układ” Elii Kazana, która zwala z nóg z zupełnie innych powodów. Liczy się jednak tu i teraz, „Rozpoznanie wzorca” i my. Jesteśmy bardziej odporni na memy, puszczane w obieg przez specjalistów od reklamy, warunkujące umysł jak dzwonek psy Pawłowa; ba, czasem my jesteśmy tymi specjalistami. Ostatnia powieść Gibsona zupełnie naturalnie skierowana jest do trzydziestolatków (wieku nie bierzmy zbyt dosłownie), o których opowiada: o ludziach, którzy wprawdzie jakoś się w życiu zdążyli urządzić, mają pracę, kariery, ale rzadko kiedy poukładane sprawy osobiste. „Rozpoznanie wzorca” dotarło do mnie z opóźnieniem, kiedy z gorzkim zdumieniem zacząłem dostrzegać w jej bohaterach obraz samego siebie. Pojąłem później również, że pokrętne drogi, jakimi doszedłem do „...i sama zapada w sen” i zamknąłem książkę, były być może miejscami zabawne, ale biegły nieuchronnie do celu. Prędzej czy później musiałem przeczytać tę historię. Dla mnie „Rozpoznanie wzorca” to przede wszystkim opowieść o zrealizowanym marzeniu. Marzenie takie nieuchronnie towarzyszy przeczuciu, że nie wszystko jest jeszcze w porządku, że nadal na coś lub na kogoś czekamy, poszukujemy, czasem nie bardzo wiedząc, czego. Rzadko uczucie to daje się ująć w słowa, jeszcze rzadziej słowa te zdołamy do drugiej osoby wypowiedzieć, bo niepisana umowa stanowi, że nic nie trzeba tłumaczyć. CayceP znalazła coś innego, niż szukała, gdy zaczynała realizować swoją obsesję na punkcie emefów. Ale przede wszystkim – miała dla siebie coś autentycznego, własnego, a dzielonego z przyjaciółmi. To ogromnie dużo. To pocieszające i smutne zarazem.

Darku, dziękuję.




William Gibson Rozpoznanie wzorca. Tłum. Paweł Korombel. Wyd. Zysk i S-ka 2004.


(wtedy pisane dla "Innych planet"; wrzucam tutaj, dla kontrastu z "Spook Country")

Paranoje, paranoje

Wracając ze świątecznej wizytacji rodziców, przywiozłem przy okazji kilka książek.

Ciężka w cholerę „Astronomia popularna” może się kiedyś przyda, a może nie. „Ekologię populacji” kupiłem kiedyś z nadzieją, że przeczytam i może nawet trochę zrozumiem, ale na chęciach się skończyło; to samo mogę na razie powiedzieć o tomie esejów Stephena Jaya Goulda o ewolucji, alem zabrał też. Przywiozłem „Silmarillion”, który raz na jakiś czas warto odświeżyć, tak samo „Hobbita”. Chciałem toto wszystko wrzucić na półki, alem od razu zwątpił.

Przestrzeni półkowej nie ma. Książki niepostrzeżenie i ukradkiem pojawiają się w domu, włażą mi na półki, a następnie udają, że ich nie ma; dopiero kiedy trzeba wygospodarować miejsce na kilka następnych objawia się nieprzyjemny fakt, że nie mam na nie miejsca. Układają się więc piętrami, pokładają nieprzyzwoicie jedna na drugiej, czasem – korzystając z okazji – wślizgują na opróżnione miejsce, nie bacząc bynajmniej, by spocząć obok tomu wcześniejszego czy późniejszego. Stąd chaos. Starałem się kiedyś, by układać cykle obok siebie, jeżeli już nie całego autora; niestety, wszelaki porządek szlag trafił, co najlepiej widać po „Dysfunkcji rzeczywistości”. Dysfunkcja dotknęła i „Dysfunkcję”, już sam nie wiem, których tomów mi brakuje, jeden na pewno utopiłem na spływie, inne pożyczałem bratu, przez chwilę bezczelnie wlazła między nie inna space opera Hamiltona (nowy cykl, heh), trzeba by dokonać jakiegoś remanentu, ustalić braki, nabyć.

Nabyć. Właśnie. Wskutek rozmaitych przejść mniej lub bardziej nieprzyjemnych znaczną część mojego księgozbioru szlag trafił. Teraz czasami odtwarzam, nabywając przy okazji rzeczy bardziej ulubione, jak „Zamieć” Stephensona albo „Czarne oceany” Dukaja; szkopuł w tym, że sam nie bardzo wiem, co mam. „Rozpoznanie wzorca” Gibsona posiadam po raz czwarty, a i to właśnie komuś pożyczyłem. Z czasopismami będzie łatwiej, kiedy je w końcu oddam do oprawienia rocznikami; niestety, książki są pomieszane w stopniu znacznie utrudniającym odnalezienie właściwej. Gdybym miał ich znaczną ilość, łatwiej byłoby to wytłumaczyć, wzdragam się jednak na samą myśl, co będą potrafiły zrobić, gdy się jeszcze trochę rozmnożą. Na razie felietony Clarksona sąsiadują z antologią poezji anglojęzycznej z jednej strony, a ze „Smugą cienia” Conrada z drugiej. Obok poetów stoi „Krwawy baron” Kima Newmana (tom pierwszy, „Anno Dracula”, jest Gdzieś Indziej, tomu trzeciego nikt nie pofatygował się u nas wydać...), Conrad zaś ma zacne towarzystwo w postaci „Procesu” Kafki. I tak ze wszystkim.

Nie wiem zresztą, czy chce mi się to układać. Właściwie, to mógłbym się podpisać pod tym, co o swoich książkach napisał ostatnio Rafał A. Ziemkiewicz: Mam ich całą ścianę, celowo pomieszanych. Rzeczy potrzebne z zupełnie zbędnymi, dobre z badziewiem, małe z dużymi. Kiedy muszę coś przemyśleć, bo na przykład brakuje mi pomysłu, zaczynam szukać jakiejś książki, której od dawna nie zdejmowałem z półki. Zawsze pomaga. U mnie działa to w ten sposób, że zbliżając się do półki ze wzrokiem utkwionym w rzecz upatrzoną (niech będzie, że to „Anarchia, państwo, utopia” Nozicka – najnudniejsza książka, jaką miałem w ręce), nagle spostrzegam obok rzecz inną, która natychmiast zdaje mi się ciekawsza, niż pierwotnie zaplanowana do lektury.

A piszę o książkach, bo przełamałem się wreszcie z niemocy, i udało mi się jakąś zacząć i skończyć. Ostatni raz wydarzenie takie miało miejsce we wrześniu 2008, gdy skonsumowałem (ze znacznym, dodajmy, zadowoleniem) „Kameleona” Kosika; zadałem wtedy wreszcie kłam twierdzeniu, że jak kogoś lubię, to nie podobają mi się jego utwory. Z rozmysłem zostawiłem w domu laptopa i pojechałem na święta odciąć się od komputera, na całe 53,5 h. Przeczytałem w tym czasie „Ślepowidzenie” Petera Wattsa. No i zryłem sobie mózg.

Autora wcześniej nie znałem, jeżeli dobrze miarkuję, „Ślepowidzeniem” MAG zaczął w ogóle go w Polsce wydawać. I dobrze, bo Watts to klasa Dukaja. Może Lema nawet. Traktujcie to jak ostrzeżenie; kto nie lubi supertwardej SF, z bibliografia liczącą 144 pozycje, niech się w ogóle nie tyka. Ale mi weszło aż za dobrze. Kawał dobrej, kosmicznej SF, z pierwszym kontaktem, Obcymi niezrozumiałymi w ryj i totalnie pochrzanionym społeczeństwem przyszłości. O tak. A jeżeli autor wali jeszcze jak w bęben w Twoje osobiste paranoje...

Wspomnienia to nie archiwa historycznych materiałów. Właściwie są... improwizowane. Całą masa rzeczy, które kojarzysz z jakimś zdarzeniem, może być obiektywnie fałszywa, nawet jeśli pamiętasz je bardzo wyraźnie. Mózg ma zabawny nawyk tworzenia montaży, dostawiania szczegółów post factum. To oczywiście nie znaczy, że twoje wspomnienia nie są prawdziwe, rozumiesz? Są szczerym odbiciem twojego ówczesnego sposobu postrzegania świata i wszystkie wspólnie ukształtowały twoje widzenie. Ale to nie fotografie. Raczej obrazy impresjonistyczne. (...)

Widzenie i tak jest w większości oszustwem. Tak naprawdę nie widzimy nic, w wysokiej rozdzielczości jest tylko parę stopni tam, gdzie skupia się oko. Reszta pola to mgła – tylko światło i ruch. Ruch powoduje zogniskowanie. A nasze oczy cały czas latają (...) To się nazywa „ruchy sakadyczne”. Obraz się rozmazuje, bo ruch jest za szybki, żeby mózg nadążył z integrowaniem klatek, więc między przystankami oko sie po prostu wyłącza (...). Mózg wycina puste kadry i montuje materiał, dając mózgowi... złudzenie ciągłości.

Ani przeszłość, ani teraźniejszość. Uwiązani jesteśmy do sensorium zmysłów, ufając temu, co ewolucyjnie nastrojone aparaty zaserwują korze wzrokowej czy słuchowej; a przecież wystarczyłoby lekko przestroić oko czy ucho, przesunąć odbierane częstotliwości, żeby nasz świat zmienił się nie do poznania. Niby wiemy, że pszczoła albo grzechotnik postrzegają inaczej, a jednak tkwimy w zupełnie nieuzasadnionym, antropocentrycznym przekonaniu, że tylko to, co MY widzimy, słyszymy i wąchamy jest światem prawdziwym. A przecież wystarczy zamknąć jedno oko, by plamka ślepa oka, którym teraz patrzymy, wycięła z rzeczywistości jakiś jej kawałek. Wiemy, że mózg oszukuje naszą świadomość, zbudowaliśmy przecież telewizory i odtwarzacze mp3, by wygodnie dostosować niedoskonałość technologii do niedoskonałości naszych mózgów. Obraz i dźwięk samplowany na nasz obraz i podobieństwo – przez nas; ale czy rzeczywistość jest równie łaskawa?

Nie ufam pamięci za grosz; zanim nazwiecie mnie paranoikiem, spróbujcie sobie przypomnieć przeszłość, a jeśli macie jakieś zapiski, pamiętniki, blogi, skonfrontujcie je z odtworzonym dziś wyobrażeniem. Poczytajcie o pamięci. A kiedy już uwierzycie, powiem Wam: to nie wszystko. Rzeczywistość - to dopiero oszustwo. Patrzę na ścianę i widzę kolor pomarańczowy, długość fali tak mniej więcej 560-570 nm; ekstra, fajnie, że widzimy wszystko pomiędzy 300 a 700 nm. A gdyby jednak trochę w górę, w podczerwień? Jak wyglądałby mój pokój? Dotykam chropowatej faktury, i zastanawiam się, czy mając inaczej ustawioną czułość opuszki palca, czułbym delikatną śliskość jedwabiu, a może raczej tarkę. Unerwienie: czy wiecie, jaką „czułość” ma górna część waszej stopy? Rozdzielczość powyżej jednego centymetra. Wzrok mówi, gdzie kłujecie się szpilką, to tylko oko podpowiada, gdzie macie czuć ukłucie. Stopie – w obrębie centymetra – jest wszystko jedno. I tak ze wszystkim. Świadomość, postrzeganie, BYT, jakim go znamy - to bardzo krótka kołderka. Zresztą: nie kołderka, raczej coś w rodzaju postrzępionej firany. Watts pisze o tym, jak w jej oczka potrafią wleźć Obcy, jak mogą się z nami bawić, machać do nas, szyderczo wykrzywieni, pomiędzy jednym mrugnięciem mózgu a drugim. A mi się od dawna wydaje, że nie potrzeba do tego obcej inteligencji Wyć mi się chce i walić łbem w ścianę, za to, że ona jest TYLKO taka, jaką ją widzę, słyszę, omiatam językiem i przykładam nozdrza, i nic ponadto. Tkwiąc uparcie przy własnej logice, przy własnych zmysłach, przy własnej świadomości – oszukujemy się sami.

Wiem tyle, że oszustwu nie przeciwdziałają 3,4-metylenodioksymetamfetamina, metylobenzoiloekgonina, tetrahydrokannabinol, etanol, diazepam, tiopental, no i znowu etanol, zwłaszcza etanol. Trzeźwieję, a świat wraca do swych utartych ścieżek.

Rzeczywistość jest jednak podejrzana z definicji.

Ewolucja nie przewiduje. Skomplikowana maszyneria zaczyna żyć własnym życiem. Mózgi oszukują. Wykształca się pętla sprzężenia zwrotnego stabilizująca rytm pracy serca, a potem natrafia na pokusę rytmu i muzyki. Niepokoje wywoływane przez obrazy fraktalne, czy algorytmy wykorzystywane do wyboru miejsca zamieszkania, metastyzują się w sztukę. Podniety, na które trzeba było kiedyś zapracować, wykazując się sprawnością, teraz mogą pochodzić z bezproduktywnej introspekcji. Z biliona receptorów dopaminy nieproszona powstaje estetyka i cały system przestaje już modelować organizm. Zaczyna się modelować sam proces modelowania. Pożera coraz więcej zasobów obliczeniowych, zatyka się nieskończonymi rekurencjami i nic niewnoszącymi symulacjami. (...) Metaprocesy rozmnażają się jak rak, potem się budzą i zaczynają mówić o sobie „ja”.

Dzień dobry Państwu, to ja i Wy.


Peter Watts Ślepowidzenie, Wyd. MAG, Warszawa 2008

wtorek, 10 lutego 2009

Rycerz, świr i cały chaos świata

Przyznaję się ze wstydem: wyszedłem z kina.

Pierwsze spotkanie Bruce'a Wayne'a z Harveyem Dentem znudziło mnie doszczętnie; siódme ziewnięcie skłoniło mnie do zatroszczenia się o własną szczękę i po tych dwudziestu minutach ewakuowałem się z sali. Błąd? Może tak, może nie; chyba trzeba było obejrzeć „Mrocznego rycerza” wieczorem, w domu i samemu.

To bardzo ciężki i smutny film. Moja przyjaciółka twierdzi, że gdyby nie świadomość, że mamy do czynienia z komiksem, „Dark Knight” ze swoją przerażającym brakiem nadziei byłby nie do zniesienia. Widzowi jako resztka oparcia towarzyszy bowiem pamięć, że mamy w końcu do czynienia z Batmanem, i że to nie dzieje się naprawdę. Nie jestem jednak do końca pewien, ponieważ są w „Mrocznym rycerzu” sceny przerażająco realistyczne, jak choćby napad Batmana i jego szajki na bank, nakręcony w stylu „Gorączki” Michaela Manna. Co tam; Joker jest przerażająco realistyczny.

Paradoks? Nie. Przez cały film łapałem się na zastanawianiu się, jak naprawdę wygląda Hugh Ledger. Do ciężkiej cholery, dopiero poniewczasie ze zdziwieniem dowiedziałem się, że widziałem go przecież w „Nieustraszonych braciach Grimm”! Pod groteskowym, histerycznym, smutnym makijażem Jokera nie ma aktora. Joker ukradł film, tak jak Jack Nicholson ukradł Jokera w pierwszym Batmanie. W dziele Burtona oglądaliśmy nie kreowaną postać, ale starego dobrego Jacka; w „Mrocznym Rycerzu” Hugh Ledger zatracił się w roli, stworzył Jokera ostatecznego, kto wie, czy nie jedną z najlepszych roli w historii kina ever. Joker jest przerażający w swoich tikach, natręctwach, w konsekwentnym szaleństwie. Jestem emisariuszem chaosu, powiada Joker w najważniejszej scenie filmu, ja nie planuję, nie przewiduję, sprawiam tylko, że rzeczy się dzieją.

To miasto będzie należeć do mnie i do Batmana, powiada gdzie indziej z zadowoleniem. Ale to nie jest opozycja dobra i zła, tylko porządku i chaosu. Joker jest nieprzewidywalny: jednego dnia może zrzucić na Gotham City kilka ton róż, a nazajutrz wysadzić wszystkie przedszkola, i tym różni się od mafii. Skojarzył mi się ostatni „Batman” z „Podziemnym kręgiem” Finchera, jednak Joker różni się od Tylera Durdena. Ten ostatni kontestuje określony system, a jego działania w końcu w coś są przecież wymierzone; chaos z podtekstem, można rzec. Joker jest jak pusta otchłań, gotowa wydalić z siebie najdziwaczniejszą zbrodnię bez przyczyny, bez systemu, bez najmniejszego uzasadnienia.

W „Mrocznym Rycerzu” najmniej potrzebny okazuje się Batman. Jeżeli dobrze rozumiem zamysł reżysera, jego zamiarem było ukazanie Bruce'a Wayne'a jako postaci rozdartej pomiędzy poczuciem sprawiedliwości i przymusem obowiązku, a chęcią zrzucenia swojego brzemienia na kogoś innego. Najlepiej na Harveya Denta. Oto nowy bohater Gotham, powiada Wayne, oto ktoś, kto rzuci wyzwanie złu z otwartą przyłbicą i w majestacie prawa. Cóż, gdy Joker krzyżuje mu plany wygodnej emerytury; jego wojna z Batmanem odwraca sympatię miasta od mściciela w masce, a z prokuratora okręgowego czyni potwora. Do tego wszystko ładnie podsumowane kodą o mrocznym rycerzu, cóż z tego, gdy nieprzekonująco zagrane.

Czy właściwie: wygrane. Tu dygresja osobista: zdarzyło mi się kiedyś związać się z pewną panią, grywającą po nędznych teatrach, stąd słyszałem o wygraniu roli. W aktorskim żargonie oznacza to podobno wyciśnięcie z postaci wszystkiego, co się da. W tym sensie Ledger dał z siebie jeszcze więcej. Czy dlatego potrzebował więcej środków nasennych i przeciwbólowych, niż był w stanie znieść?

Niestety; ani Christian Bale jako Batman, ani Aaron Eckhart jako Dent nie zbliżyli się nawet poziomem do gry aktorskiej Ledgera. To pewnie przekleństwo – zagrać w jednym filmie obok kogoś, kto zwyczajnie wymiata. A może jednak kiepski casting? Maggie Gyllenhaal, cóż, jest fajną dziewczyną z sąsiedztwa, ale ani się nie umywa do Nicole Kidman ani innej Kim Basinger czy Michelle Pfeiffer. Już nie wiem nawet, czy nawet Katie Holmes nie była lepsza w głównej roli kobiecej, aczkolwiek „Batman Begins” obejrzałem okiem prawym, a wypuściłem uchem lewym; na synapsach osiadło niewiele. Ciekawe zresztą, że Christopher Nolan swojego drugiego „Batmana” zrobił lepiej, niż pierwszego, odwrotnie niż Tim Burton.

Cóż więcej mogę dodać. Urzekł mnie „Mroczny Rycerz” w kilku momentach wizualnie, ot, choćby wtedy, gdy Wayne z wiernym Alfredem wychodzą z ogromnej sali, w której parkowany jest batmobil i składowane inne zabawki, a światło gaśnie za nimi w rytm ich kroków. Mógłbym dodać, że Freeman, Caine i Oldman w rolach prawdziwie drugoplanowych nie schodzą poniżej swojego poziomu. I że trzymam kciuki za pośmiertnego Oscara dla Ledgera.

Lecz przede wszystkim: „Mroczny Rycerz” jest jednym z lepszych filmów, jakie widziałem. Nie mieści sie w pierwszej dziesiątce, co do dwudziestki może bym się zastanawiał, ale w pięćdziesiątce ma miejsce pewne, i to nie na samym końcu.


Mroczny Rycerz (The Dark Knight) Scenariusz i reżyseria: Christopher Nolan. USA 2008