czwartek, 12 marca 2009

Kochanie, dlaczego masz szminkę na zębach?

Komunikacja publiczna ma jedną niezaprzeczalną zaletę: można sobie podczas podróży poczytać. Metodą prób i błędów doszedłem do konstatacji, że opłaca mi się wyciągać książkę, gdy mam szansę na dziesięć minut lektury; poniżej tej granicy niestety zapominam, co przeczytałem, i muszę zaczynać od punktu wyjścia. Co ciekawe, czytanie z palmtopa wymaga jakoś większej uwagi i kwant lektury, że tak powiem, ulega wydłużeniu. Stąd też wzruszam ramionami, gdy mi ktoś narzeka na dłużące się podróże. Lot do Australii wygląda wręcz zachęcająco, ponieważ dałby mi dosyć czasu, żebym przeczytał wreszcie „Jonathana Strange i pana Norrella”. Nie jest to bynajmniej najgrubsza książka, jaką posiadam, albowiem ze swoimi zaledwie 1006 stronami ustępuje zarówno„Bastionowi” Kinga (1336), jak i „Atlasowi zbuntowanemu” Ayn Rand (1323). Nawet „Lód” Dukaja jest grubszy (1045). Jednakowoż „Bastion” czytałem kilka razy, a Dukaj ma twarde, grube, lakierowane okładki, stąd mógłby spowodować nadbagaż. Z Ayn Rand sprawa jest nieco inna, albowiem w życiu nie miałem ochoty tego przeczytać. Książkę tę wziąłem w rozliczeniu za redakcję, jaką raz w życiu popełniłem dla pewnego wydawnictwa; skąpstwo jego właściciela objawiło się w moim przypadku w ten sposób, że miast gotówki, którą mógłbym radośnie i jakże konstruktywnie spędzić, zaoferowano mi honorarium w książkach. Wiedziony czystą chęcią odwetu wziąłem najgrubszą, jaką mieli. Ponieważ jednak przy okazji zaopatrzyłem się w pozycję bliską memu sercu, o której zresztą już pisałem, odpuszczam wspaniałomyślnie panu Z. Co do Ayn Rand, nasuwa mi się tutaj od razu inna dygresja, którą natychmiast się zresztą podzielę (bo kto mi zabroni?). Posiadam drugi polski przekład, zresztą autorstwa mojej koleżanki. Pierwszy ukazywał się lata temu w odcinkach w UPR-owym pisemku „Najwyższy Czas”, gdzie to tytuł („Atlas shrugged”) przetłumaczono na „I Atlas wzruszył ramionami”. Za każdym razem, gdy mi ten tytuł przypomina, aż mną wstrząsa; ale po sekundzie przychodzi na myśl wizualizacja i dochodzę do wniosku, że jednak Iwona mogła go sobie pożyczyć.

Taaaak, „Jonathan Strange & Mr Norrell” czeka na specjalną okazję. Może majowa wycieczka na Węgry? W sumie tysiąc stron to nie jest jakieś przesadne wyzwanie, ponieważ leniwym tempem czytam sobie ze sto pięćdziesiąt stron na godzinę, jednakowoż szkopuł w tym, że kupiłem sobie tę książkę w oryginale. A Suzanna Clarke to nie jest taki na przykład W.E.B. Griffin, którego powieści wojenno-historyczne przeczytałem od deski do deski jak leci. Zabrałem się kiedyś nawet za przekład jednej z nich; tłumaczenie to frajda niesamowita, niestety, żeby zmieścić się w jakichkolwiek terminach możliwych do zaakceptowania przez wydawcę, musiałbym porzucić wszystkie inne zajęcia. Takoż jeżeli chodzi o tematykę militarną i jakość przekładów książek i filmów pozostaje mi zgrzytanie zębami, i może napisanie kiedyś o najgrubszych błędach popełnianych przez tłumaczy, panie Łoziński!

Ale ja w sumie nie o tym. Nawet nie o powieści pani Clarke, albowiem rozpisałem się zbędnie celem wytłumaczenia, dlaczego na podróż czterogodzinną z Łodzi zabrałem sobie „Krwiopijców” Christophera Moore, stron zaledwie 424. Nie pytajcie mnie, co mnie podkusiło, żeby tam jechać, wystarczy, że PKP zepsuły lokomotywę mniej więcej pięć kilometrów od miasta. Winienem nabrać czujności już wówczas, jednakże w podróży powrotnej znów zaryzykowałem jazdę koleją. Podczas próby nabycia biletu zostałem jednak uświadomiony, że pociąg, którym zamierzam rozpocząć podróż powrotną, opóźniony jest o godzinę, w związku z czym nie mam szans zdążyć na przesiadkę. Miała ona nastąpić na dworcu w Kutnie, gdzie - jak wiadomo - jest tak brudno, że pękają oczy. Oceniwszy zatem szansę ocalenia zmysłu wzroku podczas trzygodzinnego czekania na kolejny pociąg, postanowiłem wrócić komunikacją autobusową. Pekaes podjechał – o dziwo - punktualnie, wsiadłem się zatem i rozsiadłem, wnet pogrążywszy się w lekturze. Niestety, po mniej więcej półgodzinie autobus opuścił najdalsze przedmieścia „Ziemi obiecanej” i kierowca wyłączył światło. Lampka do czytania - oczywiście – była nieczynna. Dalej jechaliśmy momentami przez różne miejscowości na tyle oświetlone, by dało się czytać, oraz przez miejscowości jeszcze większe, w których kierowca uruchamiał ponownie oświetlenie główne. Jakie to były miasta – nie pytajcie. Nie wiem. Czytałem. Kiedy wjechaliśmy na autostradę, gdzie dzięki panakulczykowej trosce o wygodę śpiących pasażerów latarni nie uświadczysz, w desperacji przyświecałem sobie komórką, niezdolny oderwać się od lektury. Panie i Panowie, Christopher Moore.

Lubię takie powieści: dowcipne, błyskotliwe, romantyczne (a co!), inteligentne i świeże. Z tą świeżością, to o mało się zawahałem; co można nowego napisać o wampirach? A jednak można:

Wzięła głęboki wdech i nagle szeroko otworzyła oczy, jakby sobie przypomniała o materiałach wybuchowych w piekarniku. - O mój Boże! To straszne. Mam dżinsy, w które nigdy się nie wcisnę. Zawszę będę ważyła o te dwa kilo za dużo.

Cóż. Panna od kilku chwil jest wampirem. Właśnie się dowiedziała, że jest nieśmiertelna, uzależniona od krwi i skazana na noc. Ale nie, najważniejsze są te dwa mityczne kilogramy... Wampiryzm powoduje też inne problemy, z mojego osobistego punktu widzenia nawet bardziej ważkie:

Nie możemy nawet zajarać blanta. Nie możemy wypić piwa. Nasze organizmy tego nieprzyjmują. Trzeźwość jest do dupy. Jesteśmy do niczego bez trawy.

Gdybym nie jechał antycznym Autosanem, turlałbym się ze śmiechu.

Dylogia Moore'a (po „Krwiopijcach” wydał też równie dobrą kontynuację „Ssij, mała, ssij”) jest właśnie taka. Wiek XXI, San Francisco. Sympatyczna, aczkolwiek zupełnie przeciętna dwudziestokilkulatka trafia w niewłaściwe miejsce i czas, po czym budzi się po dwóch dniach (nocach) w śmietniku. Sympatyczny, aczkolwiek zupełnie przeciętny dwudziestolatek w dzień rozmyśla o swojej Wielkiej Amerykańskiej Powieści, a w nocy pracuje w sklepie nocnym. No więc tych dwoje się spotyka, a potem... i niezależnie od tego, że nie zaczyna się zdania od „no więc”, streszczać akcji dalej nie ma sensu.

Akcja jest drugorzędna, chociaż kupy się trzyma i kończy tak, że się popłakałem (ze wzruszenia, nie ze śmiechu!), bo Moore przede wszystkim bawi sytuacyjnym i językowym dowcipem, żongluje stereotypami i myli tropy. Założę się, że autor miał dużo uciechy podczas pisania książki, w której daje przewrotne odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie chcielibyście zadać wyniosłym postaciom w czarnych płaszczach, ale wstydziliście się zapytać. I słusznie, byłyby poniżej godności pytanych, których przeznaczeniem jest mhok i wieczne cierpienie...

Och, przecież taki wampir to musi tak cierpieć, że przez połowę nocy tarza się w spazmach, przez jedną czwartą szuka jakiegoś dorodnego szczura (lepsza byłaby dziewica, ale takie to w przedszkolach), pozostałą część czasu przeznaczając na popisywanie się odwagą. Polegającą na spacerze po ciemnym parku. I jeszcze to picie krwi. Jedna, posługująca się naukowym żargonem szkoła bredzi o mutacjach, inna dumnie wywodzi pochodzenie wampirów od upadłych aniołów, co najmniej. Nie wiem, czyja szkoła ma rację, tym niemniej wierzę Moore'owi, który twierdzi, że krew śmierdzącego żula jest dla wygłodzonego wampira tym, czym w „Piłkarskim pokerze” jeż sportowy poranny dla sędziego Laguny: smakuje paskudnie, ale spełnia swoje zadanie.

Niestety, standardowy wampir nie przejawia już za bardzo ochoty na seks. Prawda, w „Wywiadzie z wampirem” Neil Jordan usiłował sugerować homoseksualne podteksty, ale „Kroniki wampirów” nie dają niestety złudzeń. Wampiry są aseksualne. Co innego klasyka; Bram Stoker daje co nieco do zrozumienia, ale nie niczego nie oświadcza dosłownie. Do czego jednak była Drakuli potrzebna Mina Harker? Cóż, chyba jednak do zrobienia dobrego wrażenia. A ten Moore jest okropny: parze głównych bohaterów „Krwiopijców” bzykanie idzie lepiej, niż kiedykolwiek przedtem.

Już słyszę te okrzyki oburzenia. Krwiopijca nie może przecież mieć poczucia humoru. Wampir musi być mroczny i wyniosły. Jego dniom musi towarzyszyć ból istnienia, a nie jakaś tam trywialna nuda. Jego nieśmiertelność jest darem, któremu towarzyszy cena: tęsknota wiecznego niezaspokojenia. Nie wolno, jak czyni to Moore, trywializować wampira dla uciechy gawiedzi. W dzień szanujący się nosferatu spoczywa w krypcie, w miarę możliwości w trumnie; a nie szlaja sie po jakichś motelach, prawda? Jeżeli krwiopijca ma pomocników, to są to przyszli adepci ciemności, zakochani w swoim mistrzu, a nie – jak w „Ssij mała, ssij” - jakaś smarkata gotka. Na domiar złego, potrzebna głównie po to, żeby jakaś hotelowa sprzątaczka nie weszła, gdy Pan śpi, i odsłaniając zasłony nie spaliła go przypadkiem na popiół

Doprawdy, zabawni są ci młodociani fani Wampira: Maskarady, którzy najpoważniej w świecie utrzymują, że prawda o wampirach jest jedna i niepodważalna, a wszystko inne to bzdury, mity i obrazoburstwo. Z drugiej strony, wzruszam też ramionami, jeżeli ktoś wykłada mi, że folklor i ludowe wierzenia powiadają o wampirach co innego, a popkultura bezwstydnie puszcza wodze fantazji. Hello – mam dla Was straszną wiadomość. WAMPIRY W RZECZYWIST|OŚCI NIE ISTNIEJĄ. Są wymyślone. I jak ktoś lubi i umie, to może je wymyślać zupełnie na nowo co trzy miesiące, a jeżeli potrafi czytelnika/widza przekonać, że wampirki są w istocie różowe i mają zaledwie dwie stopy wzrostu, cóż – brawa dla niego.

Jeżeli chodzi o wampira, możecie mnie nazwać liberałem: a niech sobie żyje (tzn. będzie martwy) jak tam sobie (jego twórca) chce. W ramach eksplorowania tematu obejrzałem niedawno „Jesus Christ Vampire Hunter”, film tak przerażająco niedobry, że w pewnych kręgach kultowy. Dość powiedzieć, że produkcje niesławnej Tromy ogląda sie po nim z intelektualną i estetyczna rozkoszą; inna rzecz, że i tak stawiam go wyżej, niż dzieła typu „Bloodrayne” czy inne „Underworldy”, których głównym celem jest pokazanie jakiejś laski, biegającej po planie w lakierowanych skórach. „Wywiad z wampirem” jest znakomity. Zazwyczaj nie przepadam za Tomem Cruise (jak słusznie zwróciła mi uwagę koleżanka, Tom nie jest człowiekiem, ponieważ ma co najmniej sto zębów – przyjrzyjcie się dowolnej scenie, w której się uśmiecha), ale w filmie Jordana nie wypadł źle. Lubię rolę Brada Pitta, zwłaszcza chwilę, w której po raz pierwszy od stuleci widzi słońce – w kinie. A Teatr Wampirów, a mała Claudia; i wreszcie muzyka Elliota Godenthala...

Za powieścią Ann Rice natomiast nie przepadam. Dawno temu, za górami, za lasami, posłuchałem świętej pamięci Tomasza Beksińskiego, który niedzielną nocą czytał fragmenty „Wywiadu...”, przeplatając je muzyką z filmu. Nigdy nie zapomnę tej trójkowej - pozdrawiamy Krzysztofa Skowrońskiego – audycji, głosu Tomka płynącego z małego, tandetnego radyjka, wrażenia, jaki na mnie wywarł. Kiedy kilka lat temu zabrałem sie wreszcie za „Kroniki wampirów”, przeżyłem ciężkie rozczarowanie. Niestety: pani Rice jest dla mnie zwykłą grafomanką, której udało się we właściwe ręce sprzedać prawa do b. Przeciętnej książki. Co innego Bram Stoker. Jego „Dracula” jest po prostu wyśmienity, chociażby jego autor teraz i na zawsze pozostał autorem jednej książki. A i ekranizacja Coppoli wywarła na mnie duże wrażenie.

Stokerowi zawdzięczam też Kima Newmana i jego „Anno Dracula”, „Krwawego Barona” i wieńczącą trylogię mikropowieść, której tytułu akurat nie pamiętam, a która w Polsce się nie ukazała. Z Newmanem jest zresztą ciężka sprawa. Nawiązanie do Stokera następuje w warstwie fabularnej, kto nie wie, kim był Jakub Seward, tego niestety ominie znaczna część smaczków zawartych w „Anno Dracula”. Na pierwszy rzut oka spiętrzeniem nieprawdopodobieństw zdaje się być powieść, w której spotykamy księcia Drakulę jako małżonka cesarzowej Wiktorii, Kubę Rozpruwacza, Dr Jekylla, Oskara Wilde i całą resztę wiktoriańskiej socjety, w połowie przemienionej w wampiry. Co gorsza, Newman idzie momentami w gore: rządzący Brytanią nosferatu popełniają straszne zbrodnie, bez specjalnego skrępowania opisywane przez autora – a jednak: daje się to czytać... „Anno Dracula” i „Krwawy Baron” (w sensie: baron von Richthofen, w naszej wersji rzeczywistości zwany skromnie Czerwonym Baronem) wciągają jak diabli. Niezależnie od tego, jak nieprawdopodobną i chorą opowieść serwuje nam Newman, jest w niej wewnętrzna logika; jeżeli damy się jej przekonać, wówczas ciężko oderwać sie od lektury.

Niejako na drugim biegunie lokują się autorzy, którzy fenomen wampiryzmu lokują w sferze motywacji fantastycznonaukowej. Dla nich istnienie wampirów wytłumaczalne jest poprzez odwołanie do nauki – lub też jej pozorów; nosferatu jest więc podgatunkiem homo sapiens, który dzięki wyjątkowo rzadkim mutacjom uzyskał nadnormalne (lecz nie nadprzyrodzone) możliwości, ale który wskutek tych samych mutacji pozostał nieliczny. Ot, jakieś recesywne allele, jak utrudnienie w wytwarzaniu hemoglobiny. Ze znanych mi przykładów najdalej posunął się Peter Watts w doskonałym skądinąd „Ślepowidzeniu”, gdzie inżynieria genetyczna pozwala odtworzyć genom wampira i wskrzesić go jako gatunek, wymarły niegdyś wskutek rozwoju cywilizacji. Watts potrafi wytłumaczyć naukowo nawet niechęć do znaku krzyża, która u niego związana jest z działaniem genu, podnoszącego inteligencję, ale jako skutek uboczny powodującego epilepsję na widok kątów prostych.

Jednym z moich ulubionych wampirów pozostaje Cass z „Kaznodziei” - wyśmienitego komiksu autorstwa spółki Garth Ennis / Steve Dillon. Ten krewki Irlandczyk nie jest w sumie postacią przesadnie sympatyczną. Morderca, alfons, handlarz narkotyków, damski bokser – jednym słowem, skurwysyn, czepiający się każdej szansy przetrwania chociaż jeden dzień dłużej.

Ale dajmy przemówić obrazom:





Wracając do Christophera Moora: jego bohaterowie są normalni. Normalni w ten sposób, w jaki ja i Wy zareagowalibyśmy, gdyby ni stąd ni zowąd zdarzyło się nam przemienić w wampira. Po pierwszym szoku część zwyczajnie cieszyłaby się nowo zdobytą mocą; innym tęskno byłoby wrócić do normalnej, ludzkiej postaci. Staliście się bowiem wampirami, który to stan ma być może jakieś swoje zalety. Jesteście zdrowi jak ta ryba, każdemu możecie bez problemu przywalić, słyszycie i widzicie na kilometry. Chodzi jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły Wam minusów. Musicie regularnie pić krew, nie zdołacie się już nigdy nawalić, nie obejrzycie słońca (chyba że w telewizorze), no i na zawsze pozostaniecie w swojej fizycznej postaci (dwa kilo! dwa kilo!).

Z jednej strony nadludzka doskonałość, która – jak wszystko – ma swoją cenę. Po drugiej stronie wszystkie poważne wady, które potrafimy wykorzystać tak, by obrócić je w drobne przyjemności. Wieczne życie albo wschód słońca oglądany na ciężkim kacu. Nieustająca czujność i kontrola czasu, poszukiwanie schronienia przed niszczącymi promieniami UV, czy leniwe wylegiwanie się na plaży, ciemne okulary i drinki z palemką. Noc czy dzień.

Autorowi „Krwiopijców” udała się rzecz trudna i rzadko spotykana. W lekkiej i zabawnej formie Moore'owi udało się mimochodem zagadnąć czytelnika o sprawy fundamentalne. Jakkolwiek pompatycznie by to nie zabrzmiało (rum tum tum, trara bum), skończyłem „Ssij, mała, ssij” i trochę inaczej spojrzałem na siebie samego; nie ma bowiem nic mniej naturalnego, niż perfekcja. Jesteśmy ludzcy właśnie dlatego, że mamy nałogi, popełniamy błędy, myślimy nielogicznie i kierujemy się emocjami. Na człowieczeństwo składa się suma drobnych niedoskonałości, bez których jednak nam źle. Przynajmniej części z nas, powiada Moore, każdy z osobna musi spojrzeć w siebie i sam odpowiedzieć, czy wygodniej mu z ciężarem bycia wampirem, czy z balastem pozostania człowiekiem.

Moją odpowiedź pozostawiam dla siebie. Milej lektury -


Christopher Moore Krwipijcy. Tum. Jacek Drewnowski. MAG 2008

Christopher Moore Ssij, mała, ssij. Tłum. Jacek Drewnoski. MAG 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz