środa, 11 lutego 2009

Gibson Reloaded

Gdzieś po drodze do przeczytania „Rozpoznania wzorca” zamierzałem po prostu rzucić książką o ścianę. Bodaj tylko mój wyrobiony szacunek dla słowa pisanego ocalił Gibsona przed rolą pocisku; powiedzmy, że było to apogeum moich wysiłków na rzecz niezapoznania się z najnowszą powieścią samotnika z Vancouver.

W momencie tym znałem się z „Rozpoznaniem wzorca” już dość nieźle. O książce usłyszałem na długo przed tym, zanim się pojawiła w Polsce, choć, oczywiście, nie zaraz po jej ukazaniu za oceanem. Serdeczny mój przyjaciel pracujący w Zysku i S-ce doniósł mi kiedyś podekscytowany, że wydawnictwo kupiło prawa i Gibson jest już w tłumaczeniu. Dalej przyjaciel ów reklamował mi „Rozpoznanie wzorca” jako wydarzenie literackie roku w Stanach, cytując opinie już to „Washington Post”, już to „New Yorkera”. Nie wymagało to nawet z jego strony wielkiego wysiłku, miał mnie bowiem za miłośnika prozy Gibsona (co jest prawdą), aczkolwiek z góry zastrzegał, że rzecz jest inna niż powieści i opowiadania wydane dotąd w Polsce.

Dalej, mając mnie za znawcę twórczości autora „Neuromancera” (co zresztą też jest prawdą), Daras zaproponował mi napisanie recenzji, a nawet dostarczył w tym celu tak zwane szczotki, czyli wydruk po korekcie i z naniesioną drugą redakcją. Recenzję ową miałem napisać dla „Nowej Fantastyki”, a rzeczone szczotki miały zagwarantować że nie ukaże się ona, jak przysłowiowa musztarda po obiedzie, w pół roku po ukazaniu się książki. Na me obiekcje, że z pisemkiem owym już nie współpracuję, a nawet nie wiem, kto teraz odpowiada za publicystykę, druh mój niezrażony obiecał, że moce wydawnicze stoją za mną i on jako przedstawiciel Zyska zażyczy sobie, żeby dzieło to przeznaczono do zrecenzowania mnie. Tak tedy zabrałem się do czytania.

Szło mi jednak niemrawo. Zdążyłem doczytać, bez nadmiernej zresztą ekscytacji, gdzieś tak do 30 strony, gdy w wyniku pożałowania godnego incydentu szczotki się spaliły. Sprawa recenzji zatem przycichła, gdyż drugich szczotek przyjaciel mój oczywiście nie miał. Przypominam sobie jakby przez mgłę, że przy okazji któregoś tam z rzędu świętowania, że żyję, padła bodaj z ust druha mego szlachetna propozycja, że prześle mi plik z „Rozpoznaniem wzorca” mailem, co jednak okazało się niewykonalne z tej prostej przyczyny, że pożałowania godny incydent pochłonął również mój komputer. Tymczasem powieść wreszcie pojawiła się w księgarniach, ale jakoś nie miałem wielkiej ochoty jej nabywać, tym bardziej, że zmuszony byłem (nadal jestem) do uzupełnienia 90% stanu mej biblioteki. Jednakże Dariusz nie dawał za wygraną, i wiedziony tajemnym imperatywem, Gibsona mi po prostu pod jakimś pretekstem podarował.

Kolejne wysiłki na rzecz przebrnięcia przez przedmiot tej opowieści zakończyły się niepowodzeniem, tym razem bodaj na stronie 40. Gotów byłem już, jak wspomniałem, zwyczajnie cisnąć książką o ścianę, alem się powstrzymał; po namyśle stwierdzam, że bardziej jednak odwiodło mnie poczucie winy – jakoś tak prezentem, ofiarowanym ze szczerego serca, nie wypada. Nie chciałem się poza tym zbliżać do poziomu moich przyjaciół, rozgrywających na pewnej imprezie mecz którymś tam tomem „Harrego Pottera”. Do dziś zresztą takiemu jednemu poganiaczowi lemurów zdarza się nucić na melodię kibicowskiej przyśpiewki:: Dawaj Pottera! Ostrowski, dawaj Pottera! Daaawaj Potteeeeeraaa! Ale ja w sumie nie o tym. Dzielnie opierając się zatem zapoznaniu z „Rozpoznaniem wzorca” podarowałem go swojej narzeczonej, nie wykluczając zresztą, że w bliżej nieokreślonej przyszłości książkę sobie od niej pożyczę celem pobieżnego przynajmniej zapoznania się z treścią. Jednakowoż szansa zrealizowania się tego scenariusza, jak mi się wydawało, zmalała dość wyraźnie, gdy narzeczona stała się nagle eks-narzeczoną.

Właścicielem powieści stałem się po raz trzeci i ostatni jak dotąd, gdy oddawszy Zyskowi jakieś usługi (zdaje się, żem wtedy poprawiał tłumaczenie po panu Łozińskim) upoważniony zostałem do pobrania za nie wynagrodzenia w książkach. Zamówiłem zatem rozmaite pozycje, po czym wyszło na jaw, że jedną z nich już posiadam. Cóż było robić. Karma, los, przeznaczenie, nazywajcie to jak chcecie. Wziąłem sobie to nieszczęsne „Rozpoznanie wzorca”. Czy muszę wyjaśniać, że lektura dalej szła mi jak po grudzie?

Na swoje wytłumaczenie muszę jednak podać, że nowy Gibson nie jest łatwy w czytaniu. Irytują częste drobiazgowe opisy, jak ubrani są bohaterowie. Autor konsekwentnie i z uporem godnym lepszej sprawy brnie w szczegóły na temat kroju i tkaniny, sypie nazwami projektantów i podaje nazwy mniej lub bardziej wytwornych butików. Jeżeli w powieści się akurat pali i pije, to oczywiście natychmiast znamy marki papierosów, alkoholi i innych napojów chłodzących. Podobnie ze wszelkiego rodzaju gadżetami. Jeżeli bohaterka używa komputera, to okazuje się być nim akurat Mac (konkretnie Cube, jakby kto pytał), padają w powieści marki ekspresów do kawy, zapalniczek, i tak dalej. To samo, oczywiście, dotyczy wszelkiego rodzaju lokali, kawiarenek, restauracji; opisane zostaje wszystko, ze szczegółami menu i wystroju, brak bodaj tylko adresów mailowych i numerów telefonów. Product placement pełną gębą, przewodnik po trendach i modach dla post-yuppie. Ale na szczęście nie o tym jest ta książka.

Z akcją też nienajlepiej. Główna bohaterka, Cayce Pollard, najchętniej nie wyłaziłaby z netu. Połowa istotnych dialogów składa się z wymienianych maili. Cayce niby służbowo podróżuje do Londynu, niby załatwia sprawy zawodowe, ale cały czas wolny poświęca na śledzenie postów na ulubionym forum. Napotykani ludzie niewiele tak naprawdę dla niej znaczą, bo nigdy nie wejdzie w nimi w tak intymny związek, jak ze znajomymi userami. To z nimi potrafi szczerze i otwarcie rozmawiać, oni są dla niej prawdziwymi, choć tylko dwuwymiarowymi przyjaciółmi. Więc akcji może nie być, zastąpią ją maile i wpisy. Książka złożona z cyfrowej korespondencji: cóż to odkrycie! Jakie nowatorstwo formalne! Samotność w sieci, uzależnienie od netu, niepotrzebne skreślić? Na szczęście, nie o tym jest ta książka.

Jeszcze gorzej, gdy chodzi o przedmiot fascynacji Cayce, jej najlepszego przyjaciela z forum WParkęUbranego, Mamy Anarchii i innych. FETYSZ:EMEFY:FORUM to miejsce, w którym spotykają się znawcy i miłośnicy emefów, krótkich filmików puszczanych w net przez anonimowego twórcę. Poszczególne segmenty wyglądają czasem na pojedyncze etiudy, czasem na fragmenty większej całości, nigdy jednak nie dają jasnych wskazówek na temat miejsca i czasu swojego powstania. Niekiedy emefy sprowadzają się wręcz do jednego długiego ujęcia, jednego najazdu kamery na twarz, jednego gestu, jednej postaci. Ale na F:E:F ścierają się z zajadłością zwolennicy setek interpretacji, glosatorzy i zwolennicy alternatywnego montażu. Szkoła kompletystów zwalcza argumenty szkoły progresistów powołując się na francuskich filozofów. Problem w tym, że autorowi powieści łatwo obwołać emefy arcydziełem, trudniej przekonać czytelnika o jego wyjątkowości tekstem. Gibsonowi idzie to niesporo, zupełnie jakby miał udowodnić, że bohater jego powieści jest na przykład matematycznym geniuszem. Więc dowiadujemy się trochę o emefach, jak wyglądają, jakie robią na widzach wrażenie, wreszcie – nawet - jak się je tworzy, ale czytelnik kwituje te wysiłki wzruszeniem ramion. Cóż, emefy to pewnie jakieś artystyczne ultrakrótkometrażówki, spodziewam się, że w sieci można znaleźć takich pełno (kto chętny, niech sprawdza). Na szczęście nie o filmie amatorskim jest ta książka.

Nie mogę natomiast napisać, że „Rozpoznanie wzorca” nie przypomina poprzednich powieści Gibsona; jest wprost przeciwnie. Pewne tematy, obsesje, pragnienia tkwią w autorach trwale, to i wyłażą przy byle okazji. Autor „Neuromancera” nie jest tu wyjątkiem. Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że Gibson od 1984 roku pisze na nowo tę samą powieść, stopniowo odzierając ją z kolejnych elementów fantastycznego sztafażu. O scenariuszu do „Johny’ego Mnemonica” nie wspominam celowo, bo dość bezpośrednie przełożenie języka powieści na język obrazu nie zakończyło się sukcesem, natomiast opowiadania Gibsona – zebrane u nas w tomie, nomen omen, „Johny Mnemonic” – wyglądają prawie bez wyjątku na szkice do powieści, wprawki pewnych scen i postaci, które zresztą niejednokrotnie zdarzało się Gibsonowi wykorzystywać. Natomiast dwa zakończone do tej pory cykle powieściowe Gibsona wyraźnie zdradzają, że autor ten porusza się w tym samym kręgu zainteresowań, najwyżej zmieniając ich punkt ciężkości w konkretnej powieści. Trylogia z Ciągu, przypominam, podejmowała temat wysokich SI, obecnych także w trylogii drugiej, słabiej obudowanej fantastycznym oporządzeniem, co zresztą nie oznacza, że dużo gorszej. Druga trylogia eksploatowała temat funkcjonowania (albo raczej dezorganizacji) społeczeństwa informatycznego. Jej druga i trzecia część, „Idoru” i „Wszystkie jutra” wiodą nas z kolei prosto ku „Rozpoznaniu wzorca”. CayceP posiada umiejętność, która w powiela pomysł pojawiający się po raz pierwszy w „Idoru”. Cayce umie mianowicie od jednego spojrzenia ocenić, czy logo lub znak towarowy odniesie rynkowy sukces. Tytułowe „Rozpoznanie wzorca” jest więc umiejętnością pozaświadomego odczytania siły oddziaływania znaku; Cayce potrafi to zresztą aż za dobrze, bo niektóre loga uderzają ją z siłą młota. Nasza bohaterka ma więc czasem problemy z przejściem przez zwykły pasaż handlowy. W „Idoru” i „Wszystkich jutrach” mieliśmy tą zdolność podniesioną do n-tej potęgi, a bohaterowie nią obdarzeni potrafili wyławiać z wszechświata informacji pozornie niezwiązane ze sobą fakty i przewidywać na ich podstawie zmianę ogólnoświatowych trendów w wybranej dziedzinie. A zatem kolejna redukcja elementu fantastycznego, tym razem już (prawie) do zera. „Rozpoznanie wzorca” oznacza też odwrót czasowy; akcja powieści rozgrywa się współcześnie w Londynie, Tokio, Moskwie. I tak to Gibson zakończył swój odwrót od science fiction.

Mimo jednak, że mamy do czynienia z powieścią współczesną, to nie podlega jednak wątpliwości, że mamy do czynienia z autorem „Grafa Zero”. Po staremu bohaterowie Gibsona są wolnymi strzelcami, nie za bardzo radzącymi sobie z rutynową pracą w zespole. Kolejny raz autor serwuje nam opisy wszelkich możliwych detali ubioru, wystroju wnętrz i rozmaitych gadżetów, jakby mu za to płacili. Pozostając przy ubraniach, miło zauważyć, że pozostaje Gibson nylonowym fetyszystą; w każdej powieści autora „Neuromancera” prędzej czy później pojawia się bohater lub częściej nawet bohaterka ubrana w nylonową kurtkę. Ważniejsze zresztą, że tak jak w ostatnich co najmniej czterech powieściach Gibsona znajdziemy wnikliwą analizę funkcjonowania społeczeństwa informatycznego, jakie swoimi pierwszymi, stricte cyberpunkowymi książkami autor w pewnym stopniu pomagał kształtować.

I tędy wiedzie droga do zrozumienia, o czym jest ta książka, a przez rozpoznanie – podziw dla autora. Gibson właśnie przekroczył granicę, bardzo trudną do osiągnięcia przez pisarzy SF i fantasy, poza którą literatura przestaje się już dzielić na popularną i wysoką – jest tylko dobra.

Rozpoznanie wzorca” jest opowieścią o tęsknocie za autentycznością, tak trudną do odnalezienia we współczesnym świecie. Klucz do ostatniej powieści Gibsona wiedzie właśnie przez odrzucenie wszystkiego tego, o czym ona z pozoru opowiada. W zderzeniu z mrowiem otaczających nas przedmiotów bierze się pragnienie obcowania z czymś – czymkolwiek – prawdziwym, autentycznym. Produkt wyklucza autentyczność, zdaje się powiadać Gibson ustami swojej bohaterki, na co dzień poruszającej się w rzeczywistości zaprojektowanej równie starannie jak nowe logo, które firma reklamowa przedstawia jej do akceptacji. Emefy są tworzone, nie zaprojektowane, i na tym tak naprawdę polega ich siła. Damien, przyjaciel Cayce, kręci filmy dokumentalne w postsowieckiej dziczy. Inny z bohaterów, Wojtek, mozolnie tworzy działo sztuki ze skupowanych stareńkich ZX-81 Spectrum, w wolnych chwilach pomagając przyjacielowi sprzedawać kolekcjonerom archaiczne mechaniczne kalkulatory. Nic bardziej autentycznego niż obsesja lub fobia. Emefy to jeden z jej przedmiotów, w istocie równie dobry, jak każdy inny. Dla Cayce segmenty realizują drugi człon opozycji: wymyślone – stworzone. Bohaterka „Rozpoznania wzorca” potrafi dostrzec siłę, czasami nazbyt brutalną, tkwiącą w kilku pozornie niedbałych pociągnięciach pędzelkiem, nie jest ona jednak autentyczna. Tę maja emefy; jest to powód zainteresowania tak wielu osób, rozsianych po całym świecie, ale i przekleństwo segmentów. Tutaj bowiem pojawia się drugi wyróżnik wyjątkowości dzieł nieznanego twórcy: marketingowo-reklamowa machina dąży do poznania sekretu ich mocy i manipulowania ją - w swoich celach. W pewnym momencie Cayce zdaje sobie sprawę, że jej pragnienie poznania anonimowego artysty jest wykorzystywane i właśnie zaczęła pracować dla kogoś, kto chce przejąć emefy dla własnej korzyści. Mimo to nie rezygnuje z prób dotarcia do ich twórcy. Doskonała jest scena, gdy Cayce wyznaje prawdę WParkęUbranemu, który, rzecz jasna, doskonale ją rozumie i popiera. Znają się tylko z sieci, w realnym życiu nigdy się nie spotkali, ba, Cayce w pewnej chwili czuje się skrępowana, gdy musi zapytać WParkęUbranego o imię. Ale łączy ich jedyna autentyczna rzecz w ich życiu: obsesja na punkcie emefów. Poza nią pozostaje tylko projektowanie, wytwarzanie i konsumowanie produktów, więc Cayce stara się znaleźć w tym świecie jak może: unika pewnych pasaży handlowych, odziera ubrania z metek i chodzi na pilates.

I tutaj dochodzimy do problemu z odnalezieniem własnej tożsamości w domu towarowym. Na początku lat 90. ubiegłego wieku, pewien filozof przyrównał społeczeństwo liberalne do domu towarowego idei. Mamy wiek XXI i pozostał nam już tylko dom towarowy. Idee przeminęły wraz z wiekiem XX. Ogłoszono triumfalnie koniec historii, co większość przyjęła z niejaką ulgą, bo nie trzeba już posiadać poglądów, skoro i tak wszystkie są nijakie. Cóż nam zostało po śmierci Boga, wyższych ideałów, honoru, bezinteresownych uczuć, w zatłoczonych miastach, pod kwaśnymi deszczami, prócz pań i panów z reklamówek, głoszących keksy, budynie i smary jako przyjście Królestwa Niebieskiego? - retorycznie pytał kiedyś Lem. Więc pozostaje wybór między Pepsi a Coca-Colą, Adidasem a Nike, i może czasem decyzja, gdzie pojechać na wakacje. To smutna prawda, która stosuje się również do bohaterów „Rozpoznania wzorca”: oni nie mają dokąd uciec przed ekspresami do kawy Brauna, gazetkami pokładowymi w samolocie i hotelowymi śniadaniami. Niektórym jeszcze przeszkadza nieuchwytne wrażenie smaku, dotyku otaczającego nas plastiku, i kolory, które wszędzie wyglądają jakby dobierano je przy świetle jarzeniówek... Wszędzie jet lag.

Cayce się broni, Cayce się nie poddaje. Ale to nie jest powieść tylko o niej, ona jest także o mnie.

Nic na to nie poradzę: „Rozpoznanie wzorca” jest dla mnie książką pokoleniową. Nie sądzę, żeby Gibson mógł nią dotrzeć do nastolatka: to jednak nie te same lęki, pragnienia, suma doświadczeń. Żeby sobie porządną obsesję wyhodować, potrzeba czasu. Mimo wszelkich różnic kulturowych lepiej rozumiem Cayce, niż kolegów mojego brata. Nie ta trauma (Cayce straciła ojca w zamachu na WTC), nie ten poziom życia, wreszcie – jet lag to ja mam najwyżej wracając z konwentu, a nie z Japonii, ale jednak podobne pytania. Radzimy sobie w świecie techniki i techników nieporównanie lepiej niż nasi rodzice, ale pozbawieni jesteśmy dobrodziejstwa, jakim być może byłaby umiejętność młodszych, zdolność beztroskiego życia między półkami pełnymi towaru. To nie zarzut. Oni mają swoje pokoleniowe doznania i związaną z nimi literaturę, dla nas mniej pewnie zrozumiałą, niż transmisja obrad Sejmu. Za 10 lat ktoś napisze, znów dla nas, powieść taką jak choćby „Układ” Elii Kazana, która zwala z nóg z zupełnie innych powodów. Liczy się jednak tu i teraz, „Rozpoznanie wzorca” i my. Jesteśmy bardziej odporni na memy, puszczane w obieg przez specjalistów od reklamy, warunkujące umysł jak dzwonek psy Pawłowa; ba, czasem my jesteśmy tymi specjalistami. Ostatnia powieść Gibsona zupełnie naturalnie skierowana jest do trzydziestolatków (wieku nie bierzmy zbyt dosłownie), o których opowiada: o ludziach, którzy wprawdzie jakoś się w życiu zdążyli urządzić, mają pracę, kariery, ale rzadko kiedy poukładane sprawy osobiste. „Rozpoznanie wzorca” dotarło do mnie z opóźnieniem, kiedy z gorzkim zdumieniem zacząłem dostrzegać w jej bohaterach obraz samego siebie. Pojąłem później również, że pokrętne drogi, jakimi doszedłem do „...i sama zapada w sen” i zamknąłem książkę, były być może miejscami zabawne, ale biegły nieuchronnie do celu. Prędzej czy później musiałem przeczytać tę historię. Dla mnie „Rozpoznanie wzorca” to przede wszystkim opowieść o zrealizowanym marzeniu. Marzenie takie nieuchronnie towarzyszy przeczuciu, że nie wszystko jest jeszcze w porządku, że nadal na coś lub na kogoś czekamy, poszukujemy, czasem nie bardzo wiedząc, czego. Rzadko uczucie to daje się ująć w słowa, jeszcze rzadziej słowa te zdołamy do drugiej osoby wypowiedzieć, bo niepisana umowa stanowi, że nic nie trzeba tłumaczyć. CayceP znalazła coś innego, niż szukała, gdy zaczynała realizować swoją obsesję na punkcie emefów. Ale przede wszystkim – miała dla siebie coś autentycznego, własnego, a dzielonego z przyjaciółmi. To ogromnie dużo. To pocieszające i smutne zarazem.

Darku, dziękuję.




William Gibson Rozpoznanie wzorca. Tłum. Paweł Korombel. Wyd. Zysk i S-ka 2004.


(wtedy pisane dla "Innych planet"; wrzucam tutaj, dla kontrastu z "Spook Country")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz