środa, 11 lutego 2009

Tak samo, tylko gorzej


Skończyłem wreszcie „W kraju agentów”. I niestety, zawiodłem się.

Kiedyś napisałem w recenzji, że są autorzy, którzy piszą cały czas jedną i tę samą książkę. Nie ma w tym nic dziwnego; te same pasje, obsesje i lęki potrafią zainstalować się w człowieku dosyć trwale. Nie dam sobie uciąć głowy, ale zdaje mi się, że było to przy okazji powieści „Wszystkie jutra” Gibsona, którą omawiałem dla NF. Jeżeli dobrze pamiętam, napisałem tam również, że kopiowanie własnych utworów wybitnych pozwala stworzyć książkę niezłą.

Właściwie to samo mógłbym napisać i teraz, z tym zastrzeżeniem, że „W kraju agentów” jest powieścią co najwyżej przeciętną. Szkoda, że po doskonałym „Rozpoznaniu wzorca” Gibson postanowił napisać tę samą książkę jeszcze raz, ale gorzej.

Mamy w „Spook country” dokładną kalkę poprzednio opowiedzianej historii. Główna bohaterka, wolny strzelec (dziennikarka, która kiedyś była wokalistką rockową, zamiast specjalistki od reklamy, ale co za różnica) zgłębia tajniki nowego rodzaju sztuki (wirtualne instalacje, a nie ultrakrótkrótkometrażowe, oniryczne filmy, co nie ma znaczenia dla akcji) i wpada w ten sposób na rozmaite agencje, które interesują się ich tajnikami dla swoich celów (agencje reklamowe pozostały, autor dołożył za to światek byłych agentów wywiadu). Dużo high-techu, koniecznie z markami producentów, dekadenccy artyści z Europy i nylonowe kurtki. Tyle, że „W kraju agentów” niewiele z tego wynika.

„Rozpoznanie wzorca” poruszyło mnie, ponieważ jest autentyczne w swoim poszukiwaniu autentyczności. Cayce Pollard usiłuje dociec znaczeń, ukrytych w emefach, dyskutuje o ich interpretacji, wreszcie rzuca się w poszukiwanie ich twórcy, ponieważ są one TWORZONE, a nie ZAPROJEKTOWANE. Produkt wyklucza autentyczność, powiada Gibson, i ta opozycja jest kluczem do zrozumienia przewodniej myśli "Pattern recognition". Cayce i jej przyjaciele emocjonują się emefami, budują instalacje ze starych ZX-Spectrum albo kręcą filmy dokumentalne w postsowieckiej głuszy, bo nie ma nic bardziej prawdziwego, niż porządna pasja. Poza nią pozostaje tylko projektowanie, wytwarzanie i konsumowanie produktów.

Druga rzecz, że poprzednią książkę Gibsona przeczytałem w odpowiednim momencie, ponieważ jest to powieść pokoleniowa - o trzydziestolatkach dla trzydziestolatków. Bohaterowie „Rozpoznania wzorca” wprawdzie zdążyli jakoś się w życiu urządzić, mają pracę, kariery, ale rzadko kiedy poukładane sprawy osobiste. Nie ma znaczenia, że akcja rozpoczyna się w Stanach; autor w uniwersalny sposób potrafił oddać, w jaki sposób potrafią się czuć ludzie, którzy zdążyli już zrealizować swoje plany, ale niekoniecznie marzenia.

„Rozpoznanie wzorca” wymyka się poza obyczajowo-sensacyjną fabułę, ponieważ co w tej książce ważne i istotne, bierze się z wyjścia poza banalną historię, którą ona pozornie opowiada. Szkoda, że „Spook country” nie broni się w ten sam sposób.

Czytałem wprawdzie w recenzjach, że Gibson porusza temat życia w Ameryce po zamachach 11 września, zawieszeniu części praw, inwigilacji obywateli i związanych z tym fobii. Tytuł miał rzekomo oddawać atmosferę strachu przed byciem szpiegowanym, podsłuchiwanym, podglądanym przez podejrzliwe tajne służby. Jeżeli tak, to krytycy czytali inna książkę. Owszem; osią akcji jest spisek i kontrspisek, obserwowanie obserwowanych, sztuka konspiracji i dezinformacji, lecz nie widzę tak naprawdę politycznych konotacji, zaserwowanych przez wydawcę na tylnej stronie okładki. Kto chce zobaczyć, w jak obłędny sposób taką paranoję można oddać, niech obejrzy „Rozmowę” z Genem Hackmanem, nakręconą w latach 70, niedługo po aferze Watergate.

Mam wrażenie, że Gibson znów miał zamiar napisać o poszukiwaniu własnego miejsca w życiu. Tym razem główną bohaterką autor uczynił byłą gwiazdę rocka, która usiłuje się odnaleźć po rozpadzie swojej popularnej kapeli. Niestety, autor nie potrafił z wątku Hollis Henry wyciągnąć dostatecznie dużo, by mnie poruszyć.

Znacznie ciekawsze są fragmenty, w których pojawia się Milgrim, uzależniony od psychotropów poliglota, porwany przez niewiadomą organizację dla jej własnych, niejasnych celów. Ale „Spook country” ratuje tak naprawdę nastoletni Tito i jego rozliczna rodzina kubańskich emigrantów, w niewyjaśniony sposób powiązana z DGI i KGB. Nieuchwytna mafia, żyjąca w Stanach pod powierzchnią zdarzeń, wyznająca kubańską odmianę voodoo i szkolona od dzieciństwa przez Rosjan w sztuce fałszerstwa, szpiegostwa, przemytu i konspiracji. Kiedy Tito wkracza do akcji, drzwi otwiera mu Papa Legba, a Ogoun kieruje jego bronią; kto czytał Trylogię z Ciągu, tego nie zdziwi fascynacja Gibsona wszystkimi loa. Wplecenie tego wątku w "Spook country" po prostu zwala z nóg; gdybym miał nieszczęście byc pisarzem, zjadłbym klawiaturę z zazdrości.

Cóż jeszcze. Tak samo jak z poprzednim Gibsonem, żeby skończyć „W kraju agentów” potrzebowałem kilku podejść do lektury. „Rozpoznanie wzorca” w pewnym momencie pochłonęło mnie jednak bez reszty, a „Spook country” doczytałem trochę z obowiązku. No powiedzmy, że tak z 50 stron przed końcem chciałem już sprawdzić, jak się skończy i na czym polega intryga; różnica jednak jest. Żeby było śmieszniej, lekturę ostatniej powieści Gibsona stanowczo odradzał mi kiedyś jej tłumacz. Robert Szmidt podawał „Spook country” jako przykład książki niechlujnie napisanej o niczym (ja w ramach rewanżu pokażę mu przy okazji, jak niechlujnie ją przetłumaczył). Tak daleko bym się jednak nie posuwał.

Nie przestanę też czytać Gibsona, to jasne. Nie do końca zgadzam się z Markiem Oramusem, który napisał kiedyś o „Neuromancerze” jako o książce, która cyberpunk zdefiniowała i wyczerpała jednocześnie. Znamienne jednak, że w swoich kolejnych książkach samotnik z Vancouver (który kiedyś zapewniał, że nie ma w domu internetu) odchodzi od fantastycznego sztafażu; wystarczy porównać jego pierwszą i drugą trylogię. W „Rozpoznaniu wzorca” za element fantastycznonaukowy można od biedy uznać niezwykłe zdolności (czy też ułomności, bo ma ona dwie strony) Cayce Pollard; w „Spook country” zabrakło i tego. Podoba mi się natomiast, że począwszy od „Idoru” (środkowy tom drugiej trylogii) autor „Światła wirtualnego” zaczął poświęcać więcej uwagi temu, w jaki sposób natychmiastowy dostęp do informacji, z jego wszystkimi zaletami i wadami, zmieni nasze życie.

To swoisty paradoks: gdy w roku 1984 Gibson wydał „Neuromancera”, pecety raczkowały, Macintosh właśnie się rodził, a Windows (jako nakładka na MS-DOS) właśnie był pisany. Komputer osobisty dla przeciętnego Smitha (bo nie Kowalskiego...) - jako zwykły sprzęt domowy - marketingowo tkwił jeszcze w obszarze rynkowej nieoznaczoności. Nie było wiadomo, czy zatrzyma się w obszarze zabawki albo gadżetu, czy też okaże się kiedyś niezbędny nie tylko do pracy, ale i rozrywki, komunikacji ze światem i czego tam jeszcze. I w tym miejscu pojawia się gość, fantazjujący o wirtualnej rzeczywistości. W pewien sposób Gibson współtworzył więc nasz informatyczny świat, nie w ten sposób, że sam coś zaprojektował czy wynalazł, ale dlatego, że czytali jego książki rozmaici pasjonaci, którzy pracowali i nad pecetami, i nad makiem, i udoskonalali net...

Miałem wtedy osiem lat, i komputera oczywiście jeszcze nie miałem. Minęło lat dwadzieścia pięć; jako człowiek majętny a leniwy, rozmyślam nad zakupem trzeciego komputera – netbooka tym razem - bo nie chce mi się dzień w dzień targać do pracy ledwie 3,5 kilogramowej Toshiby. Ale VR w powszechnym użyciu jak nie ma, tak nie ma. W sumie więc chwała Gibsonowi za to, że w pewnym momencie mniej zaczął się zajmować efektownymi opisami błyskających czerwienią trójkącików, jakie symbolizować miały wirusa, a bardziej sposobem, w jaki będzie funkcjonowało przyszłe społeczeństwo informatyczne, z jego wszystkimi dobrodziejstwami i zagrożeniami. Myślę więc – a może tylko mam nadzieję - że Gibson nie powiedział nam jeszcze ostatniego słowa.


Willaim Gibson Spook Country. W kraju agentów. Tłum. Robert J. Szmidt. Wyd. Książnica 2008.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz