wtorek, 10 lutego 2009

Rycerz, świr i cały chaos świata

Przyznaję się ze wstydem: wyszedłem z kina.

Pierwsze spotkanie Bruce'a Wayne'a z Harveyem Dentem znudziło mnie doszczętnie; siódme ziewnięcie skłoniło mnie do zatroszczenia się o własną szczękę i po tych dwudziestu minutach ewakuowałem się z sali. Błąd? Może tak, może nie; chyba trzeba było obejrzeć „Mrocznego rycerza” wieczorem, w domu i samemu.

To bardzo ciężki i smutny film. Moja przyjaciółka twierdzi, że gdyby nie świadomość, że mamy do czynienia z komiksem, „Dark Knight” ze swoją przerażającym brakiem nadziei byłby nie do zniesienia. Widzowi jako resztka oparcia towarzyszy bowiem pamięć, że mamy w końcu do czynienia z Batmanem, i że to nie dzieje się naprawdę. Nie jestem jednak do końca pewien, ponieważ są w „Mrocznym rycerzu” sceny przerażająco realistyczne, jak choćby napad Batmana i jego szajki na bank, nakręcony w stylu „Gorączki” Michaela Manna. Co tam; Joker jest przerażająco realistyczny.

Paradoks? Nie. Przez cały film łapałem się na zastanawianiu się, jak naprawdę wygląda Hugh Ledger. Do ciężkiej cholery, dopiero poniewczasie ze zdziwieniem dowiedziałem się, że widziałem go przecież w „Nieustraszonych braciach Grimm”! Pod groteskowym, histerycznym, smutnym makijażem Jokera nie ma aktora. Joker ukradł film, tak jak Jack Nicholson ukradł Jokera w pierwszym Batmanie. W dziele Burtona oglądaliśmy nie kreowaną postać, ale starego dobrego Jacka; w „Mrocznym Rycerzu” Hugh Ledger zatracił się w roli, stworzył Jokera ostatecznego, kto wie, czy nie jedną z najlepszych roli w historii kina ever. Joker jest przerażający w swoich tikach, natręctwach, w konsekwentnym szaleństwie. Jestem emisariuszem chaosu, powiada Joker w najważniejszej scenie filmu, ja nie planuję, nie przewiduję, sprawiam tylko, że rzeczy się dzieją.

To miasto będzie należeć do mnie i do Batmana, powiada gdzie indziej z zadowoleniem. Ale to nie jest opozycja dobra i zła, tylko porządku i chaosu. Joker jest nieprzewidywalny: jednego dnia może zrzucić na Gotham City kilka ton róż, a nazajutrz wysadzić wszystkie przedszkola, i tym różni się od mafii. Skojarzył mi się ostatni „Batman” z „Podziemnym kręgiem” Finchera, jednak Joker różni się od Tylera Durdena. Ten ostatni kontestuje określony system, a jego działania w końcu w coś są przecież wymierzone; chaos z podtekstem, można rzec. Joker jest jak pusta otchłań, gotowa wydalić z siebie najdziwaczniejszą zbrodnię bez przyczyny, bez systemu, bez najmniejszego uzasadnienia.

W „Mrocznym Rycerzu” najmniej potrzebny okazuje się Batman. Jeżeli dobrze rozumiem zamysł reżysera, jego zamiarem było ukazanie Bruce'a Wayne'a jako postaci rozdartej pomiędzy poczuciem sprawiedliwości i przymusem obowiązku, a chęcią zrzucenia swojego brzemienia na kogoś innego. Najlepiej na Harveya Denta. Oto nowy bohater Gotham, powiada Wayne, oto ktoś, kto rzuci wyzwanie złu z otwartą przyłbicą i w majestacie prawa. Cóż, gdy Joker krzyżuje mu plany wygodnej emerytury; jego wojna z Batmanem odwraca sympatię miasta od mściciela w masce, a z prokuratora okręgowego czyni potwora. Do tego wszystko ładnie podsumowane kodą o mrocznym rycerzu, cóż z tego, gdy nieprzekonująco zagrane.

Czy właściwie: wygrane. Tu dygresja osobista: zdarzyło mi się kiedyś związać się z pewną panią, grywającą po nędznych teatrach, stąd słyszałem o wygraniu roli. W aktorskim żargonie oznacza to podobno wyciśnięcie z postaci wszystkiego, co się da. W tym sensie Ledger dał z siebie jeszcze więcej. Czy dlatego potrzebował więcej środków nasennych i przeciwbólowych, niż był w stanie znieść?

Niestety; ani Christian Bale jako Batman, ani Aaron Eckhart jako Dent nie zbliżyli się nawet poziomem do gry aktorskiej Ledgera. To pewnie przekleństwo – zagrać w jednym filmie obok kogoś, kto zwyczajnie wymiata. A może jednak kiepski casting? Maggie Gyllenhaal, cóż, jest fajną dziewczyną z sąsiedztwa, ale ani się nie umywa do Nicole Kidman ani innej Kim Basinger czy Michelle Pfeiffer. Już nie wiem nawet, czy nawet Katie Holmes nie była lepsza w głównej roli kobiecej, aczkolwiek „Batman Begins” obejrzałem okiem prawym, a wypuściłem uchem lewym; na synapsach osiadło niewiele. Ciekawe zresztą, że Christopher Nolan swojego drugiego „Batmana” zrobił lepiej, niż pierwszego, odwrotnie niż Tim Burton.

Cóż więcej mogę dodać. Urzekł mnie „Mroczny Rycerz” w kilku momentach wizualnie, ot, choćby wtedy, gdy Wayne z wiernym Alfredem wychodzą z ogromnej sali, w której parkowany jest batmobil i składowane inne zabawki, a światło gaśnie za nimi w rytm ich kroków. Mógłbym dodać, że Freeman, Caine i Oldman w rolach prawdziwie drugoplanowych nie schodzą poniżej swojego poziomu. I że trzymam kciuki za pośmiertnego Oscara dla Ledgera.

Lecz przede wszystkim: „Mroczny Rycerz” jest jednym z lepszych filmów, jakie widziałem. Nie mieści sie w pierwszej dziesiątce, co do dwudziestki może bym się zastanawiał, ale w pięćdziesiątce ma miejsce pewne, i to nie na samym końcu.


Mroczny Rycerz (The Dark Knight) Scenariusz i reżyseria: Christopher Nolan. USA 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz